wtorek, 22 listopada 2011

...a odpoczniesz w grobie.


Podczas expose premier zgłosił kilka odważnych propozycji. Jedną z najważniejszych reform ma być podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Zmiana ważna, trudna i mająca długofalowe skutki. A przy okazji dała opozycji populistyczny bat w ręce.

Tylko ta jedna zapowiedź pokazała komu zależy na przyszłości (choć nie wiadomo, czy Donald Tusk zdecyduje się na tę i inne reformy), a kto czuje się lepiej tylko, gdy rosną mu słupki. Podniesienie i wyrównanie wieku, w którym kobiety i mężczyźni będą przechodzić na emeryturę, jest ważne z kilku przyczyn. Nie tylko ekonomicznych, choć zrównoważenie budżetu w perspektywie kilkudziesięciu lat ma być jednym z głównych efektów  zmian. Ale nie jest ich przyczyną.

Przyczyny są proste. Demograficzne. Europejczycy żyją znacznie dłużej niż w czasach, gdy wprowadzano obecne systemy emerytalne. W czasach Bismarcka robotnik po pięćdziesiątce był wypaloną skorupą człowieka. Wyniszczony w ciężkich warunkach pracy, źle odżywiający się, bez opieki medyczne albo z opieką na wciąż prymitywnym poziomie. Oczywiście o ile dożył pięćdziesiątki, bo średnia długość życia wynosiła w ówczesnych Niemczech trochę ponad 40 lat. 60 lat przekroczyła mniej więcej w połowie XX wieku. Dzisiaj Niemcy żyją przeciętnie blisko 79 lat. Tylko ślepi bądź głupi mogą nie zauważyć, że ubezpieczenie, które kiedyś miało wystarczyć na kilka lat życia na emeryturze, teraz musi wystarczyć na lat kilkanaście. Albo politycy opozycji.

To samo dotyczy Polski, choć, ze względu na średnią długość życia (kobiety 79,5, mężczyźni 71), nie w takim stopniu. Ale nawet teraz skarb państwa musi dopłacać do ZUS-u. Za kilka lat, gdy pokolenie wyżu demograficznego lat 50 i 60 przejdzie na emeryturę, będzie jeszcze gorzej. I dzisiejsi 20, 30 i 40 latkowie będą musieli wyciągnąć znacznie więcej pieniędzy ze swoich portfeli, żeby ich utrzymać. Co znaczy, że sami będą mieli znacznie cięższe życie. I mniejsze emerytury, bo pieniądze, które powinni odkładać na siebie, trafią do ich rodziców i dziadków. To by było tyle, jeśli chodzi o wzruszające słowa polityków PiS, dbających o młode pokolenia i przekonanych, że przez reformę młodzi będą mieli gorzej, bo nie będą mogli znaleźć pracy (co zresztą jest też wierutną bzdurą).

Z innej strony plany reform atakuje SLD i koalicjant premiera, PSL. Dla nich podstawowym problemem jest wyrównanie wieku emerytalnego. Nie godzą się, żeby kobiety pracowały równie długo jak mężczyźni. Widocznie dbanie o równouprawnienie działa tylko w jedną stronę.

W Polsce nie brakuje dyskryminacji. Ale o tej akurat rzadko się mówi. Bo nie dotyczy kobiet, a mężczyzn. Nawet przy obecnym systemie kobieta, przechodząc na emeryturę, ma przed sobą perspektywę około 20 lat życia na niej. Dość sporo czasu, prawda? Za kolejnych 10-20 lat w perspektywie może być nawet 25 lat. Emerytura nie będzie niestety najwyższa, ale coś za coś. Mężczyźni mają gorzej. Przechodzą na emeryturę w wieku 65 lat. Żyją średnio lat 71. Czyli odpoczywać po pełnym ciężkiej pracy życiu mogą, statystycznie oczywiście, przez jedną trzecią tego, co kobiety. Innymi słowy mężczyzna może przejść na emeryturę i zaraz wybrać się na poszukiwania trumny. Będzie mu szybko potrzebna.

Żyjemy w świecie w którym zmiany w emeryturach są potrzebne. Zostaną dokonane teraz, albo Polska, za lat 10-20, będzie miała problemy finansowe przy których dzisiejsze będą jak Tatry przy Himalajach. Być może umożliwią przyszłym pokoleniom emerytów przekonanie się, czym jest emerytura. Zmniejszą jedną z nierówności społecznych – może mało efektowną dla mediów, ale w kontekście całego społeczeństwa istotną. Reformy mogą Tuska drogo kosztować. A walutą będzie poparcie w wyborach. Ale wygląda na to, że premier jest gotów zapłacić tę cenę.

Żyjemy w świecie, w którym Niemcy, Holandia, Hiszpania i Francja już podniosły wiek emerytalny. Niektóre kraje rozważają podniesienie go do 70 lat. I nie widzą w tym przesady. Polska opozycja widzi. Uważa, że ludzie jak za Gomułki żyją 65 lat, aż po wieczność na jednego emeryta będzie zarabiać czterech pracujących, a kobieta to delikatne stworzenie z epoki wiktoriańskiej, które należy chronić nawet przed nim samym.

Michał J Adamczyk

piątek, 11 listopada 2011

Muzyczne opium



Ceremonials
Florence + The Machine
Universal Music Polska

Od pierwszych sekund Only If for a Night czuć narastające napięcie i oczekiwanie na moment, w którym głos Florence Welch uderzy z siłą huraganu. I gdy na początku Shake it Out ten moment następuje – jesteśmy straceni. Bo nie sposób się od niego uwolnić.

W świecie w którym po debiutanckiej płycie natychmiast musi pojawić się sequel Florence Welch kazała długo na siebie czekać. Ponad dwa lata. Ale przez ten czas nie dała o sobie zapomnieć. I wykorzystała go bardzo dobrze. Lungs było jednym z najlepszych albumów 2009 roku. Ceremonials, dłuższe, bardziej barokowe i mroczne, bardziej dopracowane – jest jeszcze lepsze.

Jakby chcąc zaprzeczyć nazwie zespołu całość jest bardzo organiczna, emocjonalna, ludzka. Muzyka jest bardziej wielowarstwowa, bogatsza i bardziej energiczna. Momentami zbliża się niebezpiecznie do granicy pompatyczności – ale nawet w kulminacyjnych, dramatycznych momentach w Lover to Lover i No Light, No Light jej nie przekracza. Ale mimo wykonania graniczącego z doskonałością Ceremonials w całości należą do Florence Welch. Jej huraganowy głos jest na pierwszym planie, gotów zagłuszyć najgłośniejsze bębny, a chwilę później porazić liryzmem. A Florence wykorzystuje cały swój arsenał bez litości. Oczarowuje i urzeka.

Uzależnia.

Michał J Adamczyk

poniedziałek, 7 listopada 2011

Naćpani romantyzmem


Zaczęła się druga dekada XXI wieku. A polski uczeń nie dogada się z uczniem z Niemiec. Nauczanie języka polskiego zatrzymało się na latach 50 wieku XX. W optymistycznej wersji.

Być może jestem w ogromnym błędzie. Być może nauczanie języka polskiego powinno sławić tylko i wyłącznie tradycję chrześcijańską, romantyczną i niepodległościową. Ale wyznaję tezę, że nauczanie języka w szkole powinno zaprezentować uczniom wspólną przestrzeń, na której mogliby porozumieć się nie tylko z innymi Polakami, ale także z Niemcami, Anglikami czy Włochami. A także pokazać bogactwo i różnorodność literatury. W tym współczesnej.

Zerkając na obowiązującą obecnie listę lektur – od szkoły podstawowej do liceum – zdziwiłem się tylko trochę. Czym konkretnie? Tym, że miejsce na niej stracił Tolkien. Na rzecz C.S. Lewisa. Zapewne dlatego, że jest Narnia jest bardziej chrześcijańska niż „Władca pierścieni”, ale to szczegół. To tylko kolejny ważny XX-wieczny pisarz, który wyleciał z zestawienia. Po tym jak Bułhakow i Kafka trafili do lektur dodatkowych, a na przykład Albert Camus całkiem wyparował, na placu boju pozostały tylko niedobitki.

Polski uczeń nie dowie się w szkole czym jest czarny kryminał – a nawet kryminał w ogóle, skoro Arthur Conan Doyle też znalazł się w zaszczytnym gronie wykluczonych pisarzy. Współczesny reportaż pozostanie dla niego tajemniczy jak zachowanie kwarków. Camus i Sartre pozostaną dla niego francusko brzmiącymi słowami, a Eco będzie kojarzył się z ekologią. Do końca liceum fantasy będzie dlań równoważne z „Sierotką Marysią”, a science-fiction znielubi po przeczytaniu „Bajek robotów”. Nazwiska Capote, Lowry, Proust, Nabokov, Rushdie (i dziesiątki innych) zapewne nigdy nie padną w sali języka polskiego. Polskich pisarzy także.

Szkoła robi wszystko, żeby ucznia zniechęcić do czytania. I nabić mu głowę romantyczno-patriotyczną papką. Sienkiewicz przemyka wśród lektur od szkoły podstawowej do liceum. Czytać każe się chyba wszystko, co oznaczone jest etykietą „polski romantyzm” i połowę tego, co wyprodukowała w tej epoce Europa, wmawiając uczniom, że romantyzm był dla literatury ważniejszy niż Homer z Hezjodem razem wzięci (i z Herodotem na dokładkę). A zaraz za romantykami czają się pisarze okresu międzywojnia i II wojny światowej. Jeśli już trafi się coś współczesnego, jest to „Wujek Karol: Kapłańskie lata Papieża”. Czyli trzymamy się tradycji chrześcijańskiej.

W tym właśnie cały czas tapla się szkoła. Poloniści za wskazaniami MEN nie prezentują tego, co współczesne – czyli najważniejsze dla współczesnych ludzi. Przeciwnie. Chcą zamknąć ucznia w ciasnych ścianach swojej wizji świata i zmusić do patrzenia i podziwiania chwalebnej przeszłości. Nic dziwnego, skoro sami żyją w przeszłości.

Michał J Adamczyk

czwartek, 3 listopada 2011

Pętla informacyjna


Polscy dziennikarze to tak naprawdę kabareciarze. Zwłaszcza na portalach internetowych produkują teksty nie informacyjne, a rozrywkowe. Więcej pożytecznych i sprawdzonych informacji od przeciętnego tekstu na Onecie zawiera niejedna reklama proszku do prania.
Kilka dni temu na wielu portalach pojawiła się informacja: „Niemieckie media podają, e Liverpool chce kupić najlepszego polskiego zawodnika, Roberta Lewandowskiego. Wkrótce zaoferuje 8 milionów funtów”. Niestety nie dowiedziałem się z niej jakie niemieckie media. Jako ciekawskie stworzenia zacząłem grzebać. W końcu, dziwnym trafem, udało mi się gdzieś znaleźć odnośnik. Co prawda nie do niemieckich mediów, a do angielskiego portalu sportowo-plotkarskiego. Wcale mnie nie zdziwiło, że informacja z polskich mediów okazała się właściwie słowo w słowo przetłumaczonym newsem z Footylatest. Zawiodło mnie zaś to, że nie trafiłem na żadną nazwę niemieckiego magazynu, gazety, choćby lokalnego portalu.
Nie odpuściłem jednak. Za dobrze się już bawiłem.
W końcu trafiłem na odpowiednią notkę w Niemczech. Najpierw na Transfermarkt. Co dziwne już bez informacji o cenie i rychłej ofercie – zwykłą notatkę, że Liverpool obserwuje Lewandowskiego. Ale notatka zawierała coś bezcennego. Odnośnik do źródła. Przez kilka sekund sądziłem, że niemiecki portal, na który trafiłem, jest ojcem i matką tej informacji. Z wielkim żalem stwierdzam, że polskich dziennikarzy nie doceniłem. Za co bardzo ich przepraszam. Niemcy bowiem powoływali się na informację z „Przeglądu sportowego”.
Niestety nie znam ludzi, którzy pisali i zamieszczali tę informację na polskich portalach. Niestety, bo bardzo chciałbym choć jednemu takiemu asowi dziennikarstwa uścisnąć dłoń. Działają jak Stanisław Tym w skeczu o komentatorze futbolowym, który ma na uszach słuchawki w których słyszy to, co mówi do mikrofonu. Im więcej i głośniej mówi do mikrofonu tym słabiej orientuje się, co dzieje się na boisku. W końcu jego własne słowa stają się dla niego rzeczywistością.
W ten sam sposób działają wszystkie media. Ale polskie w szczególności. Jedyna różnica, jaka istnieje między dziennikarzami z portali, a reporterami takich na przykład Faktów TVN jest taka, że ci drudzy rzeczywistość kreują bardziej świadomie. Na przykład przez ostatnie kilka dni wmawiając wszystkim, że jedyną ważną informacją jest katastrofa samolotu, do której nie doszło. Współczuję tylko kapitanowi Wronie, który, ciągany po różnych redakcjach musi raz po raz tłumaczyć, że lądowanie bez podwozia wcale nie było takie trudne i niebezpieczne. Ku wielkiemu rozczarowaniu dziennikarzy, oczekujących mrożących krew w żyłach historii i za wszelką cenę szukających bohatera.

Michał J Adamczyk

PS. Dzień po pierwszej informacji okazało się, że Lewandowskiego chce kupić także Chelsea. Jak dotąd w realnym świecie ani Chelsea, ani Liverpool nie złożyły żadnej oferty.

wtorek, 18 października 2011

Pomysłowość w zakurzonym pudle

"Sherlock", produkcja BBC, 2010.
Obejrzałem niedawno pierwszy odcinek nowego „Sherlocka” produkcji BBC. Obserwując serial i inne produkcje brytyjskiej telewizji publicznej można powiedzieć – Telewizji Polskiej nie brakuje abonamentu. Nie posiada czegoś o wiele ważniejszego. Pomysłów, odwagi i umiejętności.
Od wielu lat TVP narzeka. Że ludzie nie płacą abonamentu. Że mają za mało pieniędzy. A przez to nie stać jej na duże, ambitne, czy po prostu lepsze niż dzisiaj projekty. Innymi słowy w ten sposób sama przyznaje, że poziom produkcji nadawanych przez TVP jest niski. Skupia się na tanich projektach, które dadzą wysoki zwrot.
Faktycznie, budżetu TVP nie da się porównać do budżetu BBC. TVP ma problemy ze ściąganiem pieniędzy z abonamentu, BBC nie. Ale zarazem nikt z zarządu Telewizji Polskiej nie zająknie się, że w przeciwieństwie do Anglików wyświetlają reklamy. Dużo reklam. Nikt też nie wspomni o drobnym szczególe, jak mała konkurencyjność i gospodarność. Na każdego zatrudnionego w TVN i Polsacie nadawca zarabia odpowiednio 294 tys. i 234 tys. zł. TVP dopłaca do każdego pracownika 25 tys. złotych.
I tu wracamy do meritum. BBC zarabia olbrzymie pieniądze sprzedając swoje nagrania na całym świecie. Rywalizując z prywatnymi stacjami Anglicy postawili na jakość. Także jakość czystej rozrywki. Osiągnęli przy tym taki poziom, że „Taniec z gwiazdami”, „Top Gear” czy programy przyrodnicze BBC Natural History Unit znane są zarówno na północnej, jak i południowej półkuli, w oryginalnym wydaniu, czy w zlokalizowanej formie, po kupieniu formatu. A jeśli ktoś z TVP zacząłby krzyczeć, że przecież BBC wydaje na te programy fortunę, powinien zobaczyć pierwsze odcinki „Top Gear” po tym, jak Jeremy Clarkson wyciągnął program z grobu. W studio było wówczas mniej więcej tyle samo prowadzących co widzów i panowała atmosfera jak na pogrzebie. Dziś program jest symbolem programu motoryzacyjnego i rozrywkowego, a prowadzący gwiazdami, znanymi na całym świecie. Może poza Syberią i interiorem Kongo. BBC zarabia na nim małą fortunę.
To samo jest z „Sherlockiem”. Nie ma w nim niczego, czego nie dałyby rady zrealizować TVP, TVN czy Polsat. Nie ma aktorów zarabiających fortunę. Ani scenografii i efektów kosztujących więcej niż wynosi roczny dochód małego państwa. Jest za to pomysł, intrygujący i charyzmatyczny bohater, świetny scenariusz, dobra reżyseria, praca kamery i montaż. „Sherlock” jest współczesny, dotyka w kilku miejscach trudnych tematów, przyciąga uwagę.
Dla kontrastu produkcje TVP są drętwe. Aktorom się nie chce, bo i tak dostaną zapłatę. Reżyserom, producentom, montażystom też. Nikt nie pójdzie do szefa i nie powie: nakręćmy „W pustyni i w puszczy”, ale przenieśmy akcję do współczesności, będzie ciekawie. Zresztą nie dziwne, bo szef na pewno odrzuciłby pomysł. W Telewizji Polskiej wszyscy boją się kontrowersyjności, oryginalności, nawet żartów – przecież zawsze można kogoś urazić. A jak jeszcze przedstawi się Naród Polski w niekorzystnym świetle, to będzie bardzo, bardzo źle. Na pewno ktoś coś powie.
Ale tego nikt nie zmieni. Bo nikt nie widzi dużego problemu, skoro łatwiej zauważyć mniejszy i wygodniejszy. TVP będzie nadal kupować tanie licencje, produkować tanie seriale i nadawać programy Davida Attenborough zamiast produkować swoje. A poziomem cały czas będzie równać w dół.
Michał J Adamczyk

wtorek, 11 października 2011

Palikotem przyszłość stoi


Janusz Palikot
Zdjęcie: Cezary Piwowarski
Wynik wyborów może być nie tylko chwilowym sukcesem Palikota. Może być zapowiedzią poważnych zmian w polskiej polityce.
Już samo wprowadzenie nowej partii do Sejmu jest dużym osiągnięciem. Po 2001 roku polska polityka bardzo się ustabilizowała. W parlamencie pojawiły się tylko LPR i Samoobrona, zresztą później pożarte przez PiS. Nawet niedzielne wybory zakończyły się klęską “nowych” z PJN. Ale nie Palikota. Jego Ruch nie tylko dostał się do parlamentu, zdobywając przy tym mniej głosów tylko od PO i PiSu. Ma też wielką szansę stać się czymś więcej, niż efemerydą w rodzaju Ligi Polskich Rodzin.
Dziesięć procent głosów dla Ruchu jest tylko częściowo wyrazem niezadowolenia ze skostnienia sceny politycznej. Co znacznie ważniejsze - jest pierwszą zapowiedzią zmian w polskim społeczeństwie. Głównym elektoratem Ruchu są ludzie młodzi, poniżej trzydziestego roku życia, a więc wychowani już w wolnej Polsce, nie pamiętający wiele lub nic z okresu komunizmu. Ale dla których też “tradycja solidarnościowa” jest tylko hasłem, a rzeczywistością - chęć dogonienia Europy Zachodniej.
Już teraz duża część tego pokolenia - mojego pokolenia - prezentuje wartości odmienne od rodziców i dziadków, ale nawet od ludzi o kilka zaledwie lat starszych od siebie. Dominują wśród nich liberalne poglądy gospodarcze. Ale są też liberalni światopoglądowo. Wśród ludzi urodzonych w latach 80 jest więcej niż wśród starszych ateistów, agnostyków, lub ludzi obojętnych na religię. Chcą państwa świeckiego, polityków, którzy nie nasłuchują uważnie, co mówią biskupi. Nie rozumieją, dlaczego ludzie o innej orientacji seksualnej nie mogą mieć takich samych praw, jak heteroseksualni. Zamiast po raz kolejny na nowo roztrząsać historię myślą o przyszłości. Chcą czuć się Europejczykami.
Żadna inna partia nie oferuje im tego. PiS żyje tylko i wyłącznie przeszłością, a na dodatek jest eurosceptyczne, twardo katolickie i socjalistyczne. PO nie spełniło liberalnych obietnic i za bardzo zwraca uwagę na opinie Kościoła. SLD jest lewicowo-liberalne tylko z nazwy i haseł. PSL w ogóle nie ma poglądów.
Palikot już znalazł swoje miejsce. I ma potencjał, żeby wykorzystać zdobyte 10 proc. Ma szansę stworzyć jedyną w Polsce prawdziwie liberalną partię. Przyszłość może należeć właśnie do niej.

czwartek, 6 października 2011

Pokochaj Mastodona


The Hunter
Mastodon
Warner Music Poland

Perkusista Brann Dailor zapowiadał, że The Hunter będzie jak “super ciężkie Led Zeppelin”. Ale już w lipcu, gdy zespół ujawnił pierwsze dwa utwory ze swojego piątego albumu studyjnego było wiadomo, że Mastodon nie będzie brzmiał jak Led Zeppelin. Mastodon cały czas jest sobą.
Wiadomo było też, że The Hunter nie będzie brzmiał jak Crack the Skye. I faktycznie, nie ma tu monumentalnych, kilkunastominutowych popisów podobnych do The Czar i The Last Baron, przy których muzycy King Crimson i Yes mogliby powiedzieć “chciałbym zagrać coś  takiego”. Najdłuższy utwór trwa tutaj pięć i pół minuty. Ale jeśli ktoś liczył, że chłopcy z Atlanty zarzucą swoje progmetalowe ambicje, będzie rozczarowany. Owszem, nie są już tak widoczne jak na poprzednim albumie. The Hunter jest w odbiorze prostszy i bardziej dosłowny, nie ma tylu zmian tempa i melodii, ale jednocześnie słychać, że w wielu miejscach jest kontynuacją Crack the Skye. Ale Mastodon wciąż atakuje skomplikowanymi, mozaikowymi riffami i melodiami, z których dumni byliby Steve Howe i Robert Fripp.
Oprócz umiejętności kwartet nie może narzekać też na brak pomysłów i różnorodności. Oprócz typowych dla zespołu stoner metalowych piosenek jak otwierające zestaw Black Tongue i Curl of the Burl dostajemy najbliższe balladom utwory, jakie dotąd wyprodukowali - The Sparrow i The Hunter. A gdyby ktoś tęski za brzmieniem z ich wcześniejszych płyt, może włączyć Spectrelight, które od początku atakuje słuchaczy ścianą dźwięku.
I choć gitary Hindsa i Kellihera tworzą miejscami piękny dwugłos, a Sanders doskonale wpasowuje się w nie, trafiając z basem we właściwe nuty, to bohaterem jest Brann Dailor. Po raz kolejny pokazuje, że jest jednym z najlepszych rockowych perkusistów, a jego techniki - przywodzące na myśl nie tylko Yes i King Crimson, ale też jazzowych perkusistów jak Jack DeJohnette - są w świecie metalu niedoścignione.
Mastodon nie musi już niczego udowadniać. Wraz z Crack the Skye pokazał, że jest jednym z najważniejszych zespołów XXI wieku i przebił się do świadomości słuchaczy spoza świata metalu. Na The Hunter potwierdza swoją reputację. Mastodon razem z kolegami z Baroness pokazują, jak może wyglądać metal i jak dużo potencjału posiada. W muzyce tych zespołów mogą zakochać się także osoby, które ten gatunek muzyki omijają zwykle z daleka.
The Hunter to bardzo dobra płyta. Jedna z najlepszych w tym roku.

Michał J. Adamczyk

niedziela, 25 września 2011

Hamujący Rollercoaster


A Dramatic Turn of Events
Dream Theater
Warner Music Poland

Bez ojca założyciela, Mike’a Portnoya, na perkusji, którego zastępuje weteran Mike Magnini, Dream Theater wydało swój jedenasty album studyjny. Mimo zmiany zawodnika Dream Theater pozostało sobą. Magnini, doświadczony i uzdolniony perkusista, choć nie ma na Dream Theater wpływu równie silnego, jak poprzednik, technicznie mu nie ustępuje. Natomiast A Dramatic Turn of Events zawiera wszystko, do czego Amerykanie przez blisko trzy dekady zdążyli przyzwyczaić.
I choć nowy album DT jest dobry i nie znalazły się na nim piosenki wyraźnie słabe, owo przyzwyczajenie jest głównym problemem, przez który A Dramatic Turn of Events nie dorównuje ostatnim płytom zespołu. Choćby Black Clouds & Silver Linings. Progmetalowe brzmienia są tutaj zbyt znajome. Wydaje się, że wszystko to już słyszeliśmy. A właściwie nie wydaje się. Bo tak jest. Dream Theater tym razem kładzie trochę większą emfazę na klawisze, i to Jordan Rudess często znajduje się na pierwszym planie ze swoimi solówkami, ale to właściwie jedyna zmiana, jaką można usłyszeć. Brakuje trochę szalonych zmian tempa i melodii. Solówki Petrucciego robią trochę mniejsze wrażenie, niż zwykle. Z całości największe wrażenie robi Lost Not Forgotten. Ale żadna z piosenek nie dorównuje zjawiskowemu The Count of Tuscany z poprzedniej płyty. Nie ma też potencjalnego hitu porównywalnego do Forsaken.
Dream Theater na A Dramatic Turn of Events przypominają kolejkę góską, która znalazła się na szczycie pętli. Czujemy, że już, zaraz, natychmiast ruszy pełnym pędem, przerazi nas i zaskoczy. Ale nigdy do końca tego nie robi. Brakuje w tym daniu odrobiny wirtuozerii, różnorodności i szaleństwa, ktore są sednem progrocka. Nie jest przyprawione jak należy.
Ale w żadnym wypadku nie można A Dramatic Turn of Events nazwać złą płytą. Jest solidnym, rzemieślniczym dziełem, nie robiącym takiego wrażenia, jak prace mistrzów, ale zasługującym na docenienie.

Michał J. Adamczyk

czwartek, 22 września 2011

Spin-off

Zarys fabuły nowej powieści w świecie “Zmierzchu”:

DWA KSIĘŻYCE

Czas i miejsce akcji:
Wrzesień-grudzień 2011, kilka centrów handlowych, Puszcza Białowieska. Wokół biegają żubry, zajączki i rysie, oraz sklepowi drapieżnicy. Być może także jeden lub dwa bizony. W powietrzu unoszą się motyle. Czarne.
Bohaterowie:
Justyna Toczek - samotna, nieco fajtłapowata osiemnastolatka. Marzy o facecie, który zakocha się w niej bez pamięci. Dodatkowym atutem byłoby stanowisko dyrektorskie w międzynarodowej korporacji.
Edzio Woźniak - członek zarządu dużej polskiej rafinerii. Jeździ dużym samochodem i poszukuje młodszej od siebie kobiety, która doceni jego pokaźne konto bankowe. Prywatnie wampir.
Marek Kaczyński - przyjaciej Justyny ze szkoły. Mający problemy ze wzrokiem komputerowy geniusz i pasjonat gier fabularnych. Innymi słowy Nerd. Potajemnie kolekcjonuje zdjęcia Justyny i zbiera się, żeby zaprosić ją do KFC.
Fabuła:
Justynka spotyka Edzia w Złotych Tarasach. Prawidłowo ocenia ilość zer na jego koncie bankowym i zakochuje się w nim od drugiego wejrzenia. Bierze sprawy w swoje ręce, podchodzi do Edzia i pyta, czy Edzio kupi jej komplecik bielizny. Dodaje, że na pewno mu się spodoba w nim. Edzio kupuje komplecik bielizny. Następnie zabiera Justynkę na Big Maca. Wstyd z powodu niskiego wzrostu, nadwagi i łysiny sprawia jednak, że odrzuca propozycję Justynki, żeby pojechali do jego domu w Konstancinie. Umawiają się następnego dnia w Blue City.
Rano w liceum Justynki: Mareczek, jąkając się, proponuje Justynce pójście do KFC. Justynka odmawia, choć jest jej szkoda przyjaciela. Mareczek zamyka się na godzinę (lekcja WF-u) w toalecie.
W Złotych Tarasach: Edzio kupuje Justynce buty od Gucciego. Jedzą kolację w Pizza Hut. Jutsynka drugi raz proponuje, żeby Edzio zabrał ją do Konstancina. Edzio odmawia. Obiecuje w zamian, że w weekend zabierze ją do willi w Białowieży. Dodaje, że tam zdradzi jej swoją tajemnicę. Marek obserwuje scenę zza paproci. Wieczorem bierze taksówkę, jedzie za Edziem aż do Konstancina i poznaje jego sekret.
W szkole: Mareczek mówi Justynce, że Edzio jest wampirem. Justynka jest zachwycona. Zrozpaczony Mareczek wyjawia, że jest wilkołakiem. Justynka żąda, żeby udowodnił. Pełnia jest za dwa tygodnie.
W Białowieży: Edzio zabiera Justynkę na spacer po puszczy. Mareczek obserwuje parę, ubrany w niedźwiedzią skórę (wilczej nie znalazł), gotów wyskoczyć z krzaków, ale nie ujawnia się. Trochę się wstydzi. Potem Edzio zabiera Justynkę do willi na kolację przy świecach. Otwiera butelkę Cabernet Sauvignon rocznik 94. Daje Justynce nowego Sony Ericssona. Justynka oświadcza, że go kocha. Edzio powstrzymuje próbującą rzucić się na niego dziewczynę. Prosi, żeby poczekała do zmierzchu. O 18:41 (zachód słońca) zmienia się w 22-latka i muskulaturze pływaka. Wyjawia, że jest wiecznie młodym wampirem finansowym, ale w słońcu zmienia się w pięćdziesięcioletniego biznesmena z kryzysem wieku średniego. Justynka znów rzuca się na Edzia. Tym razem jej nie powstrzymuje. Mareczek obserwuje scenę przez okno.
Kilka dni później, szkoła: Mareczek wyznaje Justynce, że podglądał ją. Justynka jest zła, ale gdy widzi łzy Mareczka i jej miękkie serce mięknie. Proponuje, że pozna go z Edziem. Mareczek odmawia. Przyznaje, że tak naprawdę nie jest wilkołakiem. Zamienia się w niego tylko w swojej ulubionej grze RPG.
Grudzień, po wielu spotkaniach: Justynka dzwoni do Edzia. Z radością oświadcza, że jest w ciąży. Oczekuje, że Edzio oświadczy się jej. Edzio odmawia. Mówi, że to dla dobra Justynki. Nie chce wprowadzać jej do drapieżnego świata finansowych wampirów. Mówi, że dziecko powinno mieć inne wzorce psychologiczne i otrzymać humanistyczne wykształcenie. Justynka straszy Edzia prawnikami. Edzio straszy Justynkę swoimi prawnikami. Dochodzi do pozasądowej ugody. Konto Justynki powiększa się o kilka zer, otrzymuje mieszkanie w Wilanowie i mercedesa SLS AMG w kolorze różowym. W zamian zrzeka się alimentów. Edzio nie będzie wychowywał dziecka.
Justynka decyduje się urodzić dziecko i wychować je na finansowego wampira. Dzwoni do Mareczka. Mareczek zabiera Justynkę do KFC.
Edzio wraca do Złotych Tarasów. Tego samego dnia kupuje komplecik koleżance Justynki.
Uwagi:
Połączyć fragmenty fabuły scenami spacerów po lesie i warszawskich centrach handlowych.
Edzio powinien kilka razy odebrać Justynkę ze szkoły.

KONIEC

***

Według New York Timesa książka jest na etapie pierwszych poprawek redakcyjnych. Liczy około 800 stron maszynopisu.
Data wydania nie jest jeszcze znana.
Paramount Pictures nabyło prawa do sfilmowania powieści. IMDB podaje, że głównym kandydatem do zagrania Edzia jest Danny DeVito.

niedziela, 18 września 2011

It's Funky!


Black and White America
Lenny Kravitz
Warner Music Poland

Black and White America jest jak wywoływanie duchów. Duchów Marvina Gaye’a, Jamesa Browna, Ameryki lat 70, młodości, funku i soulu. Lenny Kravitz nie tylko je wywołuje. Niczym mesjasz gitary przywraca je do życia.
Inspirowana dziś już klasyką muzyki, brzmiąca jak nagrana w innej epoce i w innych czasach, nowa płyta Kravitza nawet przez chwilę nie wydaje się archaiczna i nie na miejscu. Przez ponad godzinę pulsuje energią, każde nagranie jest trzy-czterominutową rozkoszą dla uszu, mieszanką soulu i rocka, która uzależnia. Podróżując w czasie Krativz odzyskał energię i przypomniał sobie jak powinien grać wirtuoz, którym jest. I choć brakuje tu monumentalnych i zapadających w pamięć solówek, jakie Kravitz potrafi zagrać, cały czas przypomina nam o swoich umiejętnościach i pomysłowości zgrabnymi riffami i pięknymi kompozycjami.
Jeśli należałoby Black and White America coś zarzucić, to brak oryginalności. Zbliża się miejscami tak bardzo do Gaye’a i Browna, jakby ich duchy rzeczywiście w niego wniknęły, a Stevie Wonder stał obok i pisał melodie i teksty. Nawet w chwilach największego zagubienia się w momentami doskonałych piosenkach ma się wrażenie, że Kravitz podpisał się pod kilkoma nieopublikowanymi utworami tych muzyków.
Jednak gdy słucha się nagrań nie ma to znaczenia. Black and White America to odrobina wspaniałej, rozgrzewającej muzyki na koniec lata. Jedna z najlepszych płyt Kravitza oraz jedeno z najciekawszych nagrań tego roku.


Michał J. Adamczyk

wtorek, 13 września 2011

Totalitaryzm czytelniczy


Zbliżają się wybory. Partie prześcigają się w wymyślaniu głupot. Przez najbliższy miesiąc będą się opluwać, produkować spoty mające tyle sensu co grill w styczniu, próbowały dotrzeć do niezdecydowanych, którzy pozostaną niezdecydowani, podczas gdy wyborcy PiS utwierdzą się, że na PiS trzeba głosować, a wyborcy PO będą jeszcze bardziej pewni, że głosowanie na PiS równałoby się wypowiedzeniu wojny Rosji. Oczekuję czegoś innego. Mam w związku z tym kilka pomysłów i zamiar zagłosowania na partię, która obieca mi ich zrealizowanie.
A więc stawiam tezę: w Polsce poziom czytelnictwa i świadomości kulturalnej jest skandalicznie niski. Należy to poprawić. I to przynajmniej dwukrotnie. Mam też gotowe rozwiązania, które zadziałają z całą pewnością. Wystarczy odrobinę stanowczości.
Największą czytelnią w kraju nie jest Biblioteka Narodowa. Ani BUW. Największą czytelnią jest metro. Dla tych, którzy nie byli w Warszawie - wchodzicie do metra, pięć osób po prawej, pięć po lewej, cztery tłoczą się tuż przy was. W tej czternastoosobowej grupie siedem osób to czytelnicy, trzy bawią się komórkami, a jedna to szukający okazji kieszonkowiec. Pozostałe gapią się w przestrzeń. Połowa osób coś czyta. Z prostej statystyki wynika, że 50 procent użytkowników metra to czytelnicy. To o kilkanaście punktów procentowych więcej, niż średnia w Polsce.
Może by więc tak rozbudować metro? Nie o drugą czy trzecią linię w Warszawie. Objąć jego zasięgiem całą Polskę, a wagony - zwłaszcza w miastach, gdzie przystanki są blisko jeden drugiego - spowolnić. Gdyby między Świętokrzyską a Centrum (dla niewtajemniczonych - odległość między tymi stacjami wynosi mniej więcej tyle, co odległość od waszego domu/mieszkania do sklepu osiedlowego) pociąg jechał trzy minuty, między pozostałymi odpowiednio dłużej, a metro kończyło swój bieg w, powiedzmy, Ustrzykach Dolnych, czytać zaczęłoby jakieś 70 procent Polaków. Według ostrożnych szacunków. Kilka procent dalej bawiłoby się komórkami, dopóki nie skończyłyby im się baterie. Wtedy też otworzyłyby książki.
Dla miłośników gapienia się w przestrzeń możnaby zorganizować inną atrakcję. W miejsce wszechobecnych reklam szkół językowych, filmów dla dzieci i Playa, powiesiłoby się reprodukcje obrazów wielkich mistrzów. W pierwszym wagonie malarze renesansu. Gdzieś pośrodku barok a na kończu - Goya i romantycy.
Na potrzeby kieszonkowca każdy zabrałby dodatkową książkę.
Na tym nie kończą się moje postulaty. Na cały kraj należy rozszerzyć koncepcję ławek chopinowskich. Przy czym powinny grać wszystko od średniowiecznych pieśni po klasyczny jazz i rock. Wybryki jak współczesny pop i techno mogłyby pominąć. Wielkie telebimy w centrach miast będą odtwarzały najlepsze filmy i sztuki teatralne. Ustawowo należy też zakazać rozdawania ulotek z wszechobecnymi “Language Schools” i pizzeriami. Zamiast nich rozdawane by były ulotki i broszurki z poezją między innymi Mickiewicza, Keatsa, Miłosza. A w ramach resocjalizacji wprowadzone zostałyby obowiązkowe lektury filozoficzne, oraz wykłady i konwersatoria.
To oczywiście jedynie początek zmian. W dalszej kolejności, wykorzystując demokratyczne metody, partia, która chce zdobyć mój głos, powinna wprowadzić obowiązek posiadania w domu minimum książek. Myślę o liczbie pięćdziesięciu. Na początek. Później ustawowy próg byłby podnoszony. Dla młodych małżeństw, kupujących własne mieszkanie, powstałyby rządowe dofinansowania na stworzenie domowej biblioteczki i krótki okres przejściowy. Rozpoczęto by wprowadzanie ekspresjonizmu, abstrakcjonizmu i kubizmu do metra. Rozdawane na ulicach ulotki z wierszami rozrozłyby się do tomików poezji. Do więzień wprowadzonoby egzaminy z filozofii. Po oblaniu skazany traciłby możliwość zwolnienia warunkowego. Docelowo - zakończenia wyroku.
Natomiast obok obowiązkowego składania PiTów urzędnicy przyjmowaliby streszczenia i recenzje przeczytanych książek - w ramach kontroli, czy obywatel rzeczywiście czyta, czy tylko udaje.
Do rozważenia pozostawiam stworzenie i wysłanie na ulice lotnych brygad, losowo przepytujących Polaków z lektur, ostatnio przesłuchanych płyt i interpretacji sztuk innych.
Być może nie wszystkie moje postulaty nadają się do wprowadzenia od razu. Zdaję sobie sprawę, że budowa metra może potrwać kilka lub kilkanaście lat. Ale jestem gotów negocjować czas wprowadzania ich w życie. A jeśli ani rząd ani opozycja nie poprą moich żądań jestem gotów wyjść na ulice, spalić coś i spróbować wyrwać jedną lub dwie kostki brukowe. Skoro górnicy i stoczniowcy mogą, to i ja mogę!
Jestem pewien, że poprą mnie ostatni czytelnicy w Polsce. Owych siedmiu, których widziałem wczoraj w metrze.

Michał J. Adamczyk

sobota, 3 września 2011

Amputowana kreatywność


Trafiłem niedawno na stronę z najciekawszymi reklamami prasowymi i billboardami. Przeglądanie jej było fascynujące. Pomysłowość i kreatywność ich projektantów, umiejętność przyciągnięcia uwagi - a czasem zszokowania - sprawiają, że czuję do nich szacunek i autentycznie podziwiam ich prace. Autor strony zatytułował ją "70 kreatywnych reklam za którymi się obejrzysz". Trafił tytułem w dziesiątkę.
Z zainteresowaniem przeglądam też reklamy telewizyjne i w internecie. Czasami nawet w polskiej telewizji można zobaczyć coś ciekawego, jak film Nike’a “Write the Future” z okazji Mistrzostw Świata FIFA 2010, albo reklamę Heinekena z The Asteroids. Za każdym razem, gdy na nie patrzę, jestem przekonany, że korporacje dały filmowcom worek pieniędzy i powiedziały “idźcie i bawcie się”.
Do klasycznych należą reklamy Sony (zwłaszcza Playstation), Volkswagena, Coca Coli czy Pepsi. I nie tylko. Większość korporacji, bez względu na branżę, prześciga się w produkcji ciekawych, przyciągających uwagę tekstów, grafik, filmów. Najlepiej takich, które potencjalny klient będzie sam chciał oglądać - wyszuka je na YouTubie, a potem podzieli się nimi ze znajomymi. Którzy z kolei prześlą je dalszym znajomym.
W Polsce wygląda to kompletnie odwrotnie. W moim umyśle funkcjonują dwa symbole reklam, które można obejrzeć w tym kraju. Pierwszy - reklamy Winiar. Zawsze radosne rodzinki gotują wspólnie coś z torebki Winiar, po czym ze smakiem, mlaskając i wzdychając, zjadają. Z każdej z nich zapamiętuje się jedno: dzieci-narratorów, które dobierane są chyba według następujących preferencji - mają być jak najmniejsze, najbardziej sepleniące i najbardziej irytujące.
Drugi symbol to reklamy produktów gospodarstwa domowego. Konieczne dubbingowane z węgierskiego na polski. I koniecznie przedstawiające załamane zepsutą pralką, stanem łazienkowej fugi i niezwykle trudnymi do wyprania plamami ze smaru, trawy i keczupu (zawsze na jednej męskiej koszuli) kobiety w różnym wieku. Którym z radością na pomoc przychodzą producenci różnego rodzaju proszków i płynów, mogących spełnić najśmielsze marzenia każdej kobiety. Oto, specjalnie dla nich, sens życia w pigułce - kupić markowy proszek do prania dywanów i wyczyścić poszarzały dywan, żeby znów był biały. Lepsze niż orgazm.
Te krzykliwe, odstręczające i pozbawione jakiegokolwiek pomysłu reklamy irytują. Ale nie tylko. Trochę też smucą.
Reklamy w Polsce cierpią na tę samą chorobę, co filmy, seriale i muzyka. Boją się oryginalności. Bo oryginalność może być kontrowersyjna. A do kontrowersyjności ktoś może się przyczepić, skrytykować albo, co gorsza, nie kupić. Pracownicy działów marketingu, PR i reklamy w wielkich korporacjach pochodzą z innego gatunku, niż ich amerykańscy kuzyni. Wyewoluowali w zupełnie innych warunkach. W Stanach daje się im worek pieniędzy i zachęca do kreatywności. W Polsce pieniędzy daje się mniej, za to dużo różnych zasad “nie róbcie, nie wolno, nawet nie próbujcie”. Ostatnio nawet nie to. Ostatnio sprowadza się reklamy z kraju, gdzie jedno słowo składa się przeciętnie z dwóch tuzinów literek, i z lubością dubbinguje.
Nic dziwnego, że w Polsce tak nie lubi się reklam. Są krzykliwe, pozbawione pomysłu, zwyczajnie głupie. Czasami widzę angielskie reklamy telewizyjne. Nie są szczytem pomysłowości. Ale mają jedną przewagę - nie irytują. Można zostawić włączony telewizor i przeczekać, a nie rzucać się po pilota, żeby je wyłączyć. Amerykańskie zafascynowanie reklamami jest dla większości Polaków zwyczajnie obce. Zwyczajnie trudno, po karmieniu węgierskimi i niemieckimi produkcjami, zrozumieć, dlaczego reklamy w trakcie Superbowl kosztują wiele milionów dolarów, a spora grupa widzów siada przed telewizorami nie z powodu meczu, ale po to, żeby zobaczyć najnowszą akcję promocyjną Intela.
Świadczy to też o Polakach, tak często żyjących schematami, pozbawionych kreatywności, bojących się wyrażania własnego zdania i zrobienia czegoś, co inni mogą skrytykować.
A tymczasem pójdę raz jeszcze obejrzeć brodatego Rooneya.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Amigos

Czerwony chevy camaro zahamował gwałtownie, rozsypując żwir na kilka metrów wokół i wzniecając chmurę pyłu. Drzwi z obu stron samochodu otworzyły się i kamienie zachrzęściły pod dwoma parami skórzanych butów.
Bar El Classico zamarł, gdy zaskrzypiały wahadłowe drzwi i mężczyźni weszli do środka. Zarośnięte gęby żywych klientów, półprzezroczyste duchów i nadgniłe zombich zwróciły się w ich stronę.
– Szukamy kogoś. Może znacie. Nazywa się Nietzsche – oświadczył niższy przybysz, obdarzony pokaźnym, ciemnym wąsem.
Barman splunął.
– Nie ma tu nikogo takiego – odparł.
– Kłamiesz, Heidegger – wycharczał wyższy przybysz. Od jego głosu jeżyły się włosy.
– A ty kto? – Barman zapytał po chwili. Jego ręka powoli powędrowała pod kontuar.
– Papież – odparł wysoki. Przez salę przebiegł szmer. – Spokojnie, nikt nie chce kłopotów.
Przez długie sekundy Papież i Heidegger wpatrywali się w siebie. Potem Heidegger wyciągnął Hecklera. Papież zanurkował pod stół. Spod ornatu wyszarpnął naładowany Pastorał.

Grób Sartre’a był płytką kupką piachu i kamieni. Papież, siedząc na masce chevy’ego, pił powoli sprite’a i obserwował czterech Mexicanos – z których trzech miało na imię Carlos – rozkopujących mogiłę. Na jego kolanach leżał, świeżo naładowany święconymi nabojami, pastorał Colta. Nuncjusz siedział w samochodzie, polerując swoje małe noże i co chwilę ocierając pot z czoła. Wiedział, że Apokalipsa zapowiadała ognie piekielne dla grzeszników. Ale nie sądził, że Jan pisał o globalnym ociepleniu.
Meksykanie skończyli. Papież wręczył im zwitek dwudziestodolarówek i stanął nad grobem. Dołączył do niego Nuncjusz.
– Czas zobaczyć brzydala. – Blizny na twarzy Papieża rozciągnęły się w paskudnym uśmiechu.
Nuncjusz podważył wieko trumny.
Sartre zachował się nadzwyczaj dobrze.
– Wstawaj, egzystencjalisto. – Papież wlał w usta filozofa czerwony, święcony płyn. Powietrze zapełniło się duszami. Modląc się Papież nie pozwolił im przejąć ciała. Czekał na Sartre’a i nie miał czasu egzorcyzmować z niego przypadkowej duszy.
W końcu Francuz poruszył się i otworzył oczy.
– Amigo – jęknął, widząc Papieża.
– Okłamałeś mnie – stwierdził Ojciec Święty.
– Nie! Nietzsche…
– Nie było go u Heideggera. Jaspers też nie był pomocny.
– Amigos… – Jean-Paul rozejrzał się panicznie.
– Nawet nie myśl o ucieczce. – Nuncjusz niedbałym ruchem odsłonił pas z nożami.
– Jean-Paul. – Papież pochylił się niżej nad zmartwychwstańcem. – Powiesz mi, gdzie jest Nietzsche. Albo poznam cię z Torquemadą.
Sartre przełknął ślinę.

Miasteczko było ciche, brudne i zakurzone. Na małym rynku ruszała się tylko zgraja zapchlonych psów. Nuncjusz opierał się o latarnię; na głowę wcisnął kapelusz o szerokim rondzie. Na sutannę wyblakłe poncho.
Papież siedział w kantynie. Pił Danielsa z lodem i obserwował wyjście z hotelu naprzeciw. Był tam Nietzsche. Przed hotelem stał jego niebieski mustang rocznik ’67.
Tuż przed jedenastą Niemiec wyszedł w towarzystwie ciemnowłosej kobiety i chudego starca z fajką.
– De Beauvoir. Russell. – warknął Papież. – Wiedziałem, Sartre, wiedziałem.
Para skręciła w lewo. Anglik w lewo. Nuncjusz ruszył za Nietzschem. Papież szybko dopił whisky, odbezpieczył pastorał i dołączył do Nuncjusza.
Szli w stronę wylotu miasta, mijając piętrowe domy, z których płatami odchodził tynk. Nietzsche i de Beauvoir nie widzieli śledzących. Papież, trzymając się pięćdziesiąt metrów z tyłu, zapalił cigarillo i wyszczerzył zęby.
– Starzeje się. Dawniej by zauważył, że…
Nie dokończył. Kula ze świstem przecięła powietrze obok jego ucha. Usłyszał stęknięcie Nuncjusza. De Beauvoir gdzieś zniknęła. Nietzsche, patrząc Papieżowi w oczy, celował w przyklęku z Colta Pythona.
Papież wiedział, że nie zrobi uniku. Nietzsche naciskał spust.
– Aniele Boży – wyszeptał.
Zobaczył błysk i poczuł jak Anioł Stróż wpycha go na zabite deskami okno. Nim wpadł do ciemnego, opuszczonego wnętrza, kula drasnęła go w ramię i zobaczył padającego, krwawiącego Nuncjusza.
– Dzięki – wyszeptał do Anioła.
Got ist tot, mój przyjacielu. – Usłyszał śmiech Niemca. – Chcesz go pomścić?
Papież ścisnął mocniej pastorał. Raz jeszcze sprawdził, czy wszystkie sześć naboi jest w środku.
W ciemności usłyszał, dochodzące z głębi domu, francuskie przekleństwa. Uśmiechnął się.
– Wychodź! – zawołał Nietzsche. – Załatwmy to jak mężczyźni.
– Jak mężczyźni.
Kula przeszła przez płuco Nietzschego. Niemiec wypuścił Pythona. Zachwiał się, zrobił kilka chwiejnych kroków, trafił na słup i osunął się na ziemię, zostawiając krwawą smugę na drewnie.
Papież stał kilka metrów za jego plecami, trzymając szamoczącą się de Beauvoir.
– Myślisz, że przywróci ci to boga? – Nietzsche wyszczerzył zakrwawione zęby w okropnym grymasie. – Nie żyje. Wygrałem. Nie zmienisz tego. Apokalipsa może sobie trwać.
Papież strzelił drugi raz. Puścił kobietę, która z płaczem podbiegła do ciała Nietzschego. Sam podszedł powolnym krokiem, wyciągnął portfel z jego skórzanej kurtki i odliczył pięć setek.
– Nikt nie oszukuje mnie w karty, Nietzsche. Nikt. – Odrzucił portfel. – Każdy musi spłacić swój dług.

Michał J. Adamczyk