wtorek, 25 marca 2014

poniedziałek, 24 marca 2014

Zły, gorszy, najgorszy

"You're saying the Oscars are also political, OH FUCK OFF!"
10 lat temu z okładem Robin Williams tak kpił z Oscarów. Po ostatnim rozdaniu to zdanie znów jest na czasie.
"Zniewolonego", tegorocznego zwycięzcę, można było typować z zamkniętymi oczami. Bo cóż lepiej będzie wyglądać w oczach "liberałów" rozdających Oscary niż film o niewolnictwie nakręcony przez czarnoskórego reżysera? "Żaden biały nie opowie o niewolnictwie w taki sposób, jak czarnoskóry" - mniej więcej w taki sposób reklamowano "Zniewolonego". Przepis na otrzymanie Oscara w politycznie poprawnych Stanach. Biali muszą się w końcu kajać, posypywać głowy popiołem. Należy zadośćuczynić temu, co robili. Należy mówić o tym, pokazywać okrucieństwo białych ludzi, panów niewolników.
I pod tę tezę nakręcony jest "Zniewolony". W całym filmie zaledwie 3 postaci białych ludzi mogą wzbudzić odrobinę sympatii. Reszta białych, mających przewagę liczbową i w czasie na ekranie, to w większym lub mniejszym stopniu sadyści, wariaci i mordercy.
Dla niektórych to idealne przedstawienie białych.
Dlatego żaden spośród członków Akademii nie zwrócił uwagi na to, że ani scenarzysta filmu, ani reżyser nie wiedzą o niewolnictwie więcej od białych. Nie przeżyli tego, więc skąd mają wiedzieć? Z książek i opowieści - tych samych źródeł, do których każdy ma dostęp. Zamknęli oczy na to, że Tarantino w kilku scenach "Django" potrafił bardziej obrazowo i naturalistycznie przedstawić okrucieństwo niewolników, niż Steve McQueen przez 2 godziny. Dodatkowo Tarantino potrafił zrobić to bez okrągłych, pięknych frazesów o godności, dumie i ich zachowaniu. "Mississippi w ogniu" dosadniej potrafiło pokazać problem segregacji i nienawiści na tle rasowym. "Zniewolony" nie jest też filmem najlepiej zagranym ani wyreżyserowanym.
Spośród wszystkich nominowanych do Oscara filmów, jakie widziałem, jak dotąd każdy był lepszy. "Grawitacja", "American Hustle", "Ona", "Wilk z Wall Street", "Witaj w klubie". Żaden z nich nie jest wybitny, ale to bardzo dobre kino. "Zniewolony" przy nich wypada blado, chociaż to wciąż dobry film.
Natomiast znakomicie trafił w potrzeby lubiących się samobiczować Amerykanów.

czwartek, 6 marca 2014

Polakus non-literatus

Czytam i słucham dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce i zdaję sobie sprawę, że istnieją różne powody tak fatalnych statystyk. Przyczynia się szkoła, która chyba częściej zraża do czytania, niż pomaga wyrobić nawyk sięgania po lekturę. Przyczynia się polskie społeczeństwo, w którym także nie ma tego nawyku - cierpią na tym książki, ale także gazety, które podupadają szybciej, niż ich zachodnie odpowiedniki. Przyczynia się rodzina, ponieważ często dzieciom nie czyta się, łatwiej jest przecież włączyć telewizor z bajkami. Wina rodziców? Tak, choć można ich częściowo usprawiedliwiać tym, że zapewne zapierniczają ciężko przez wiele godzin dziennie i nie zawsze znajdują czas na lekturę dla dziecka. Choć czasem na pewno by mogli. W końcu - wina sytuacji ekonomicznej i rynku. Dla Polaka, który wg statystyk (a podobno są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki) zarabia przeciętnie około 3000 zł, wydatek 40-50 zł na książkę jest stosunkowo poważniejszym wydatkiem, niż wydatek 5-10 funtów na książkę w Anglii, gdzie średnie zarobki to około 2200 funtów miesięcznie. Cena książki jest porównywalna. Zarobki mieszkańców nie. Pominąłem coś? Zapewne.

Szczerze mówiąc nie wiem, czy jest jakiś sposób, aby drastycznie zwiększyć sprzedaż książek. Obniżenie cen - owszem. Mógłby przyczynić się do tego rząd. A gdyby książki zaczęły lepiej się sprzedawać, może także wydawcom udałoby się obniżyć nieco ceny. Być może Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa pomoże trochę, ale nie sądzę, aby pomógł bardzo. Ale czy dzięki ewentualnej obniżce cen zacznie czytać więcej Polaków, czy też Polacy, którzy i tak kupują książki, kupią ich trochę więcej?

Być może więcej dałoby się zdziałać w szkołach? Zmienić listę lektur, usunąć z niej nadmiar romantyzmu i martyrologii, zamiast nich dać inne książki - nie znaczy to, że inne książki będą bardziej literacko wartościowe, ale może... bardziej współczesne? Bardziej zróżnicowane? Zamiast kilkukrotnego analizowania poezji Mickiewicza i Słowackiego - może zaprezentować uczniom literaturę faktu? Współczesny kryminał? Choćby odrobinę współczesnej beletrystyki? Albo po prostu - cokolwiek współczesnego. Lista lektur urywa się właściwie na 1945 roku.

A może są inne sposoby? Nawet jeśli są, czy uda się je wprowadzić? Czy cokolwiek zmienią?

Mam bardzo poważne wątpliwości.