czwartek, 4 grudnia 2014

Furia Brada

Fury. Film dla dużych chłopców, którzy lubią czołgi.
Mały oddział Shermanów zostaje wysłany na pole walki przeciw może nie liczniejszemu, ale posiadającemu bardziej zaawansowany sprzęt przeciwnikowi. Bohaterski Brad Pitt prowadzi desperacką, nie dającą nadziei na przetrwanie walkę. Shia LaBeouf musi tymczasowo zawiesić swój humanitaryzm i nauczyć się walki. Trochę fanfar, trochę strzelania i dużo błota.Brzmi jak klasyczny, wręcz sztampowy amerykański film wojenny. Nic w tym złego, ani nic dobrego. Ale gdy nagromadzenie sztampy i absurdów przekracza wszelkie granice, film staje się z "oglądalnego" po prostu złym, wręcz fatalnym obrazem.
Do mniej więcej połowy jeszcze nie jest tak źle. Oczywiście są absurdy. Oczywiście oddział Brada Pitta ma włączony godmode, czołgów albo nic nie trafia, albo rykoszetuje. Ale ujdzie. Sceny walki mimo tego, że przypominają "Gwiezdne wojny" (efekt pocisków smugowych, który w założeniu miał być realistyczny i widowiskowy zarazem, jest aż przesadzony), są zrobione całkiem ciekawie, z bliska, zaraz obok żołnierzy.
Niestety pierwsza godzina filmu nijak nie przygotowuje widzów na scenę z Tygrysem. A potem jest już tylko lepiej.
Tygrys stoi na znakomitej, umocnionej pozycji i ma widok na boki 4 Shermanów. 1 Sherman wyparowuje już po 1. strzale. I co robi Tygrys?
Drugi strzał jest niecelny.
Dalej: Tygrys wyjeżdża, żeby zmniejszyć odległość do Shermanów (nieważne, że z początkowej odległości, jakichś 800 m, Shermany nie są w stanie go przebić, a on mógłby je przebić nawet z około 2 km).
Tygrys jedzie na spotkanie 3 Shermanów, najwyraźniej po to, żeby dać się otoczyć.
Tygrys strzela w ruchu, zamiast spokojnie wycelować.
Tygrys w ruchu załatwia 2 z pozostałych 3 Shermanów. Ale trzeciego, mimo że stanął w miejscu, nie potrafi trafić.
Gdy w końcu trafia, okazuje się, że wystarczy belka drewna, żeby zatrzymać pocisk z Tygrysa wymierzony w bok Shermana.
Następny strzał, odmierzony przez Niemców, rykoszetuje na froncie (!) ustawionego bokiem do Tygrysa Shermana.
Sherman objeżdża Tygrysa. Czy w takim razie Tygrys manewruje, żeby utrzymać się przodem lub chociaż bokiem do Shermana? Tak, ale manewruje głównie przód-tył. Bodajże na koniec kierowca Tygrysa przypomina sobie, że przecież czołg można obrócić w miejscu.
A swoją drogą - mamy przed tą sceną 4 Shermany, które zostały wysłane na terytorium wroga bez osłony piechoty.
W całym filmie lotnictwo Aliantów pojawia się raz - żeby efektownie przelecieć nad czołgami naszych bohaterów. (No cóż, szlag by trafił całą koncepcję opowieści, według której alianccy czołgiści mieli przerąbane w starciu z niemieckimi czołgami, gdyby nagle okazało się, że niemieccy czołgiści mają przesrane w starciu z alianckim lotnictwem).
I jestem przekonany, że można wyłapać dużo, dużo więcej.
A po scenie z Tygrysem, gdy następuje finałowe starcie... Czegoś takiego nie widziałem od czasów radosnej twórczości scenarzystów filmów klasy B i C z lat 80 albo "Hot Shots" - ale tam było to zrobione z przymrużeniem oka. Jeśli czepiać się nierealności ostatnich scen "Szeregowca Ryana", to ostatnie sceny "Furii" są czystym science fiction. Po tym, jak Brad Pitt załatwia jakieś 2 grupy armii Niemców, łaskawie, w duchu fair-play, postanawia zginąć. Ale to przecież nie problem. Bo wszystko już właściwie pozamiatane i droga do Berlina otwarta.
Po filmie doszedłem do wniosku, że Amerykanie w ogóle źle podeszli do drugiej wojny światowej. Już po Pearl Harbor powinni wysłać do boju Brada Pitta, a w osłonie powietrznej Bena Afflecka. Gdzieś do marca 1942 wszystko byłoby posprzątane. Tokio zrównane z ziemią, Berlin zajęty (lub odwrotnie).
I wszyscy żylibyśmy szczęśliwie w wymarzonym amerykańskim świecie.

piątek, 11 lipca 2014

Recenzja: Lavie Tidhar - Osama

Uciec w nierzeczywistość. Odciąć się od wszystkiego, co złe. Żeby wyglądało na nierealne. Niemożliwe. Otoczyć się swoim własnym światem. Czy to właśnie robi Joe, bohater powieści Lavie Tidhara "Osama"? Być może. A być może wyjaśnienie jest inne...
Jak by wyglądał świat, w którym nie ma terroryzmu? W którym nigdy nie zdarzyły się zamachy z 11 września, nie było wybuchów w Szarm el-Szejk, nie zaatakowano amerykańskich ambasad w Kenii i Tanzanii? O tym wie Joe. Joe jest prywatnym detektywem. Mieszka w Laosie, w Wientianie, w świecie bez terroryzmu, w którym technologia jest zacofana, w porównaniu do obecnej, o około 30-40 lat. To właśnie Joe dostaje od tajemniczej kobiety zadanie - ma znaleźć autora cyklu pulpowych powieści "Osama Bin Laden - Mściciel", w których opisane są terroryzm i wojna z nim.
To, w czym Tidhar osiąga największy sukces, to budowanie klimatu. Trafiamy w świat neo-noir, w którym wszystko, co istotne dla Joe, zdaje się owiane tajemnicą. Joe natrafia na wyraziste postaci, na klimatyczne miejsca, pakuje się w kłopoty, jakich nie przewidywał. Autor "Osamy" sprawnie posługuje się językiem, zna popkulturę i zmyślnie potrafi przemycić nawiązania do niej w książce... A wykorzystuje przy tym pomysł bardzo przypominający "Człowieka z wysokiego zamku" Philipa K. Dicka.
Co byś czuł, gdyby świat, w którym żyjesz, był jak bańka, którą od rzeczywistości odgradza cienka błona. Ale ta błona nie chce pęknąć. A świat za nią wydaje się... gorszy. Strzępy informacji, które o nim masz, są dla ciebie trudne do zrozumienia, wręcz niepojęte. Czy mimo to zrobisz wszystko, żeby dowiedzieć się o nim wszystkiego? Spróbujesz przebić bańkę? Wybierzesz rzeczywistość, choć brutalną, czy schowasz się w swoich marzeniach?
To jest prawdziwy dylemat dla Joe. Detektyw mógłby wycofać się. Odrzucić zlecenie, jakie dała mu kobieta, zapomnieć o wszystkim i wrócić do Wientianu. Tym bardziej, że niemal natychmiast proste zlecenie staje się misją trudną i niebezpieczną. Ale może podążyć za okruchami rzeczywistości. Bo tym właśnie są książki nieuchwytnego Mike'a Longshotta o Osamie Bin Ladenie - okruchami, które mogą doprowadzić Joe do rzeczywistości. Są powieściami w powieści i oknem do innego świata, tak jak "Utyje szarańcza" w "Człowieku z wysokiego zamku".
Poprzez oczy bohatera Lavie Tidhar być może zadaje nam pytanie - czy gdybyśmy mogli, zamienilibyśmy nasz świat na inny, być może rezygnując z części wygód, ale w zamian za to otrzymując poczucie bezpieczeństwa, jakiego wiele osób nie odczuwa z powodu terroryzmu i wojen wywołanych przez Zachód? A może jest to książka o ludzkim okrucieństwie? Dla naszego bohatera-detektywa okrucieństwo zarówno bohatera serii o Mścicielu, jak i jego wrogów, jest niepojęte. Czy nasz świat nie mógłby być właśnie taki? Albo jeszcze inaczej - można "Osamę" odczytywać jako książkę polityczną. Świat, w którym żyje Joe, jest sprawiedliwszy. Między Europą i USA a resztą świata nie ma przepaści. Nigdy nie powstały przyczyny i nie doszło do wydarzeń, które pozwoliły "narodzić się" realnemu Osamie bin Ladenowi.
Powieść Laviego Tidhara jest ciekawa, intrygująca, zachęcająca do zastanowienia się nad nią. Ale w jednym miejscu zawodzi. Oprócz "Człowieka z wysokiego zamku" drugim źródłem inspiracji dla Tidhara był czarny kryminał. Gatunek pulpowy, który sam balansuje na krawędzi realizmu i odrealnienia. Jedną z cech gatunkowych czarnego kryminału jest bardzo wyrazisty bohater. Niestety Joe taki nie jest. Być może jest to zabieg celowy, żeby Joe wydawał się, jak świat, nieco nierealny i rozmyty, ale skutkuje tym, że ciężko przejąć się jego losem. Jest obojętny. A część jego przygód zdaje się przytrafiać mu losowo. To postać Joe jest przeszkodą, która nie pozwoliła mi do końca wciągnąć się w książkę i świat, który stworzył autor.
Pomimo tego zastrzeżenia "Osama" to bardzo dobra książka, która przykuwa uwagę. A przede wszystkim potrafi zachęcić do zastanowienia się nad jej sensem i nad naszym światem.

wtorek, 3 czerwca 2014

Occupy Banksy

Jak zrobić reklamę, którą odbiorcy sami będą rozprzestrzeniać? Potrzeba znakomitego pomysłu. Na przykład takiego, jak na reklamę poniżej:


środa, 7 maja 2014

Dlaczego nie zagłosuję

Lat temu naście, gdy dostawałem dowód osobisty, postanowiłem zostać "prawdziwie zachodnim obywatelem". Myślałem, że częściowo odpowiadam za przyszłość Polski. Że mój głos może coś znaczyć. Że dobry wybór będzie miał wpływ na dobrobyt kraju.
Odkąd skończyłem osiemnaście lat, byłem na każdych wyborach - samorządowych, krajowych, europejskich. Strasznie naiwny byłem.
Kilka dni temu zobaczyłem reklamę pokazującą bodajże Litwinów, jak wybierają swoich parlamentarzystów europejskich, i wezwanie do Polaków w rodzaju: idźcie na wybory, niech inne kraje nie wybierają za Ciebie. I wtedy zdałem sobie sprawę, że mam gdzieś, czy inne kraje wybiorą za mnie, czy nie. Ba! Niech Niemcy wybierają za mnie. Ich politycy zdają się być przynajmniej rzetelni w kwestiach gospodarczych. Więc może niech decydują za polskich?
Bo tego oczekiwałem od polskich polityków. Dawno przestałem się łudzić, że któryś polityk będzie reprezentował w tym kraju poglądy zbliżone do moich, więc liczyłem, że przynajmniej któryś będzie w stanie przedstawić rozsądny plan gospodarczy. Ktoś? Ktokolwiek?
Nie. Platforma Obywatelska, która miała być partią skupiającą się na gospodarce, okazała się partią oportunistów, którzy robią wszystko, żeby nie nadepnąć nikomu na odcisk. Boją się jakichkolwiek reform, bo protesty górników czy hutników będą wyglądać źle w telewizji. Rządy Donalda Tuska, poza tym, że odsunął od władzy jeszcze gorsze PiS, to zawód za zawodem.
PiS... Prawo i Sprawiedliwość (do tej pory nazwę uznaję za kiepski żart) to z kolei partia myśląca, poza stołkami, tylko o emerytach i związkach zawodowych. Do tego propagująca wizję patriotyzmu i moralności rodem z XIX wieku. Czy pomyśleli kiedykolwiek o przyszłości Polski, czy myślą tylko o przyszłości związkowców? Raczej to drugie. A Pani Beacie Szydło, ekspert ds. gospodarczych PiSu, jakoś nie dowierzam. Może dlatego, że jest etnografem.
SLD? PSL? Dwie partie jak chorągiewki, bez ambicji poza stołkami, co pokazały wielokrotnie. Palikot? Może byłby najbliższy moim poglądom ideologicznym, gdyby nie był karykaturą polityka. Korwin Mikke? Nie zagłosuję na kogoś, kto jest tylko memem internetowym.
O innych partiach nie warto wspominać.
Polska to kraj liczący blisko 40 milionów obywateli. Wśród nich nie ma jednej osoby, którą chciałbym wybrać na swojego reprezentanta.

sobota, 19 kwietnia 2014

Bo ja mam czarną skórę...

Ze świata piłki - Pan Yaya Toure z Manchesteru City żali się, że nie jest uznawany za jednego z najlepszych piłkarzy na świecie tylko dlatego, że pochodzi z Afryki.
Właśnie został nominowany do tytułu piłkarza roku Premier League, więc chyba jednak jest uznawany za jednego z najlepszych.
Kilka tygodni temu były reprezentant Anglii, Sol Campbell, skarżył się z kolei, że nie został nigdy kapitanem reprezentacji, dlatego że jest czarnoskóry. De facto oskarżył o rasizm byłego trenera, Grahama Taylora.
Graham Taylor, gdy był trenerem reprezentacji Anglii, mianował kapitanem czarnoskórego Paula Ince'a.
Grupa karaibskich krajów domaga się od Europy odszkodowań za niewolnictwo. Zwrócili się z tym m.in. do Hiszpanii, Francji i Anglii.
Ale żadna z osób, które były niewolnikami w XIX wieku, już nie żyje, odszkodowań żądają ich prawnukowie. Dodatkowo żądają odszkodowań np. od znanej z posiadania licznych kolonii na Karaibach Szwecji. Innymi słowy chcą sobie wygodnie żyć na koszt Europy.
Coraz częściej słowa "rasizm", "niewolnictwo" i bliskoznaczne stają się słowami-kluczami, które nie kryją za sobą nic, poza żądaniami wygodniejszego życia i uznania. Nie mają znaczenia ideowego. Są za to wygodne dla osobników, którzy mają ból dupy, ponieważ są w czymś za słabi, są biedni, chcieliby, aby uznać ich umiejętności i dokonania ponad miarę, albo chcieliby bez wysiłku żyć równie wygodnie jak najbogatsze kraje świata.
A z powodu poprawności politycznej ciężko z tym dyskutować. Bardzo często w dyskusjach przeciwnicy "bojowników o równość" zostają okrzyknięci rasistami. Nie wypada mieć innych poglądów. Nawet wśród wielu mieszkańców Zachodu panuje przekonanie, że nie powinno się mówić o wysiłku, jaki mieszkańcy Anglii, Niemiec czy Stanów Zjednoczonych włożyli w zbudowanie zamożnych, silnych państw. Powinno się natomiast przypominać, że nie zdobyliby tego bez wyzysku i niewolnictwa.
I nieważne, że to na Zachodzie stworzono koncepcję praw człowieka, co przyniosło w końcu także zniesienie niewolnictwa. Które istniało wcześniej w każdej kulturze na świecie.
Poprawność polityczna, którą wykorzystują ci ludzie, zabija myślenie i zabija wolność słowa. Kiedyś miała wpływ na wyeliminowanie rasizmu. Teraz jest wykorzystywana jako broń do zamykania ust.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Pisanie na zamówienie

Artykuły sponsorowane nie są niczym nowym. Na całym świecie agencji PR jest jak psów i rosną jak grzyby po deszczu. Dosłownie. Jesteś w szczerym polu, trafiasz na wiosenny deszczyk, pięć minut później obok ciebie stoi osiedle szeregowców, a w jednym z nich mieszkań - agencja PR.
I w porządku. Nie mam z tym żadnego problemu. Artykuł napisany przez speca od PR może być swego rodzaju arcydziełem, o ile nie można łatwo dowieść, że to reklama i... no, że kłamie.
Czasem jednak dział PR przesadza. Próbuje wybronić coś, czego wybronić się nie da.
Niedawno w serwisie IGN natrafiłem na recenzję znanej mi gry World of Warplanes. Grałem w nią. Grałem w jej starszego brata - World of Tanks. I w momencie, gdy przeczytałem fragment dotyczący grafiki, zapadłem się głęboko w fotel z niedowierzania.
WoWP delivers a pleasing cinematic experience as you crank and bank through its well-defined virtual skies. Aircraft textures are sharp, fuselage-shredding damage effect are wonderfully dramatic, explosions and pyrotechnics are sublime, and the terrain maps boast impressive detail from cloud level all the way down to the hard deck. The developers have hit a graphic sweet spot rich enough to suspend our disbelief while efficient enough to keep frame rates smooth.
Ten opis dotyczy gry, która wygląda tak:
Nie, nie regulujcie odbiorników. To screen z prawdziwej gry. Na maksymalnych detalach. Czasem opłacanie artykułów wychodzi bokiem, zwłaszcza gdy czytelnik może zweryfikować prawdziwość słów.
Recenzja WoWP w IGN to najgorszy przykład artykułu sponsorowanego, jaki widziałem od lat. Albo autor ma problemy ze wzrokiem. Wtedy należałoby mu wybaczyć. Tylko kto mu dał pracę recenzenta gier?
A największy problem? To, że główny konkurent gry Wargamingu jest na rynku dłużej. I jest o wiele piękniejszy:

Może jednak redaktor IGN był ślepy? Bo jeśli nie, to musiał pokruszyć sobie zęby pisząc takie kłamstwa.
PS. Wargaming powinien się cieszyć, że nie wspomniałem o efektach dźwiękowych.

wtorek, 25 marca 2014

poniedziałek, 24 marca 2014

Zły, gorszy, najgorszy

"You're saying the Oscars are also political, OH FUCK OFF!"
10 lat temu z okładem Robin Williams tak kpił z Oscarów. Po ostatnim rozdaniu to zdanie znów jest na czasie.
"Zniewolonego", tegorocznego zwycięzcę, można było typować z zamkniętymi oczami. Bo cóż lepiej będzie wyglądać w oczach "liberałów" rozdających Oscary niż film o niewolnictwie nakręcony przez czarnoskórego reżysera? "Żaden biały nie opowie o niewolnictwie w taki sposób, jak czarnoskóry" - mniej więcej w taki sposób reklamowano "Zniewolonego". Przepis na otrzymanie Oscara w politycznie poprawnych Stanach. Biali muszą się w końcu kajać, posypywać głowy popiołem. Należy zadośćuczynić temu, co robili. Należy mówić o tym, pokazywać okrucieństwo białych ludzi, panów niewolników.
I pod tę tezę nakręcony jest "Zniewolony". W całym filmie zaledwie 3 postaci białych ludzi mogą wzbudzić odrobinę sympatii. Reszta białych, mających przewagę liczbową i w czasie na ekranie, to w większym lub mniejszym stopniu sadyści, wariaci i mordercy.
Dla niektórych to idealne przedstawienie białych.
Dlatego żaden spośród członków Akademii nie zwrócił uwagi na to, że ani scenarzysta filmu, ani reżyser nie wiedzą o niewolnictwie więcej od białych. Nie przeżyli tego, więc skąd mają wiedzieć? Z książek i opowieści - tych samych źródeł, do których każdy ma dostęp. Zamknęli oczy na to, że Tarantino w kilku scenach "Django" potrafił bardziej obrazowo i naturalistycznie przedstawić okrucieństwo niewolników, niż Steve McQueen przez 2 godziny. Dodatkowo Tarantino potrafił zrobić to bez okrągłych, pięknych frazesów o godności, dumie i ich zachowaniu. "Mississippi w ogniu" dosadniej potrafiło pokazać problem segregacji i nienawiści na tle rasowym. "Zniewolony" nie jest też filmem najlepiej zagranym ani wyreżyserowanym.
Spośród wszystkich nominowanych do Oscara filmów, jakie widziałem, jak dotąd każdy był lepszy. "Grawitacja", "American Hustle", "Ona", "Wilk z Wall Street", "Witaj w klubie". Żaden z nich nie jest wybitny, ale to bardzo dobre kino. "Zniewolony" przy nich wypada blado, chociaż to wciąż dobry film.
Natomiast znakomicie trafił w potrzeby lubiących się samobiczować Amerykanów.

czwartek, 6 marca 2014

Polakus non-literatus

Czytam i słucham dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce i zdaję sobie sprawę, że istnieją różne powody tak fatalnych statystyk. Przyczynia się szkoła, która chyba częściej zraża do czytania, niż pomaga wyrobić nawyk sięgania po lekturę. Przyczynia się polskie społeczeństwo, w którym także nie ma tego nawyku - cierpią na tym książki, ale także gazety, które podupadają szybciej, niż ich zachodnie odpowiedniki. Przyczynia się rodzina, ponieważ często dzieciom nie czyta się, łatwiej jest przecież włączyć telewizor z bajkami. Wina rodziców? Tak, choć można ich częściowo usprawiedliwiać tym, że zapewne zapierniczają ciężko przez wiele godzin dziennie i nie zawsze znajdują czas na lekturę dla dziecka. Choć czasem na pewno by mogli. W końcu - wina sytuacji ekonomicznej i rynku. Dla Polaka, który wg statystyk (a podobno są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki) zarabia przeciętnie około 3000 zł, wydatek 40-50 zł na książkę jest stosunkowo poważniejszym wydatkiem, niż wydatek 5-10 funtów na książkę w Anglii, gdzie średnie zarobki to około 2200 funtów miesięcznie. Cena książki jest porównywalna. Zarobki mieszkańców nie. Pominąłem coś? Zapewne.

Szczerze mówiąc nie wiem, czy jest jakiś sposób, aby drastycznie zwiększyć sprzedaż książek. Obniżenie cen - owszem. Mógłby przyczynić się do tego rząd. A gdyby książki zaczęły lepiej się sprzedawać, może także wydawcom udałoby się obniżyć nieco ceny. Być może Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa pomoże trochę, ale nie sądzę, aby pomógł bardzo. Ale czy dzięki ewentualnej obniżce cen zacznie czytać więcej Polaków, czy też Polacy, którzy i tak kupują książki, kupią ich trochę więcej?

Być może więcej dałoby się zdziałać w szkołach? Zmienić listę lektur, usunąć z niej nadmiar romantyzmu i martyrologii, zamiast nich dać inne książki - nie znaczy to, że inne książki będą bardziej literacko wartościowe, ale może... bardziej współczesne? Bardziej zróżnicowane? Zamiast kilkukrotnego analizowania poezji Mickiewicza i Słowackiego - może zaprezentować uczniom literaturę faktu? Współczesny kryminał? Choćby odrobinę współczesnej beletrystyki? Albo po prostu - cokolwiek współczesnego. Lista lektur urywa się właściwie na 1945 roku.

A może są inne sposoby? Nawet jeśli są, czy uda się je wprowadzić? Czy cokolwiek zmienią?

Mam bardzo poważne wątpliwości.

niedziela, 5 stycznia 2014

BBC did it again

I znów "Sherlock" jest świetny. Jak dawniej - sarkastyczny, nieco naiwny, absurdalny, genialny. Trzymający w napięciu, świetnie zagrany, podający zagadki, ale nie zawsze dostarczający łatwe rozwiązania.

Przed trzecim sezonem obawiałem się jak scenarzyści rozwiążą powrót "Sherlocka", jak wyjaśnią sfingowanie samobójstwa, ponieważ wyjaśnienie końca poprzedniego sezonu mogło mieć olbrzymi wpływ na odbiór najnowszego. Zrobili to, przynajmniej na razie - w iście mistrzowskim stylu. Czyli nie wyjaśniając nic. Podając za to kilka mniej lub bardziej możliwych rozwiązań, z których każde ma w sobie dużo hollywoodzkiego absurdu. Zamierzona ironia i pstryczek w nos Amerykanów?

Najlepsza telewizja publiczna świata znów pokazuje w jaki sposób, wydając nie tak znów dużo pieniędzy, można zrobić porządny program. Robią to od dziesiątków lat. Bo w "Sherlocku" zachwyca umiejętne wykorzystanie książki, świetny pomysł z przeniesieniem detektywa do teraźniejszości, dobrze napisany scenariusz i świetna gra aktorów. Do tego serial zdaje się przynosić obu aktorom grającym główne role na tyle dużo przyjemności, że sami zachęcali producentów i BBC do nakręcenia sezonu 4.

Oczywiście BBC także kręci seriale słabe. Ale wśród nich można znaleźć perełki, takie jak właśnie "Sherlock" czy "Peaky Blinders". Podczas gdy polskie telewizje tarzają się w słodko-głupich fabułach o młodych i pięknych (lub szarych i nijakich) ludziach oraz przesiąkniętych romantycznym polskim patosem serialach historycznych.

"Sherlock" nie jest pozbawiony wad. W pierwszym odcinku trzeciego sezonu znalazło się parę momentów, które wyglądały, jakby scenarzyści chcieli się popisać hollywoodzkim rozmachem. A w jednym czy dwóch momentach sam pan Holmes zdawał się przypominać nadczłowieka. Na szczęście były to momenty. Scenarzyści opanowali się. A "Sherlock" pozostał taki sam, jak w poprzednich sezonach.