czwartek, 25 sierpnia 2011

Amigos

Czerwony chevy camaro zahamował gwałtownie, rozsypując żwir na kilka metrów wokół i wzniecając chmurę pyłu. Drzwi z obu stron samochodu otworzyły się i kamienie zachrzęściły pod dwoma parami skórzanych butów.
Bar El Classico zamarł, gdy zaskrzypiały wahadłowe drzwi i mężczyźni weszli do środka. Zarośnięte gęby żywych klientów, półprzezroczyste duchów i nadgniłe zombich zwróciły się w ich stronę.
– Szukamy kogoś. Może znacie. Nazywa się Nietzsche – oświadczył niższy przybysz, obdarzony pokaźnym, ciemnym wąsem.
Barman splunął.
– Nie ma tu nikogo takiego – odparł.
– Kłamiesz, Heidegger – wycharczał wyższy przybysz. Od jego głosu jeżyły się włosy.
– A ty kto? – Barman zapytał po chwili. Jego ręka powoli powędrowała pod kontuar.
– Papież – odparł wysoki. Przez salę przebiegł szmer. – Spokojnie, nikt nie chce kłopotów.
Przez długie sekundy Papież i Heidegger wpatrywali się w siebie. Potem Heidegger wyciągnął Hecklera. Papież zanurkował pod stół. Spod ornatu wyszarpnął naładowany Pastorał.

Grób Sartre’a był płytką kupką piachu i kamieni. Papież, siedząc na masce chevy’ego, pił powoli sprite’a i obserwował czterech Mexicanos – z których trzech miało na imię Carlos – rozkopujących mogiłę. Na jego kolanach leżał, świeżo naładowany święconymi nabojami, pastorał Colta. Nuncjusz siedział w samochodzie, polerując swoje małe noże i co chwilę ocierając pot z czoła. Wiedział, że Apokalipsa zapowiadała ognie piekielne dla grzeszników. Ale nie sądził, że Jan pisał o globalnym ociepleniu.
Meksykanie skończyli. Papież wręczył im zwitek dwudziestodolarówek i stanął nad grobem. Dołączył do niego Nuncjusz.
– Czas zobaczyć brzydala. – Blizny na twarzy Papieża rozciągnęły się w paskudnym uśmiechu.
Nuncjusz podważył wieko trumny.
Sartre zachował się nadzwyczaj dobrze.
– Wstawaj, egzystencjalisto. – Papież wlał w usta filozofa czerwony, święcony płyn. Powietrze zapełniło się duszami. Modląc się Papież nie pozwolił im przejąć ciała. Czekał na Sartre’a i nie miał czasu egzorcyzmować z niego przypadkowej duszy.
W końcu Francuz poruszył się i otworzył oczy.
– Amigo – jęknął, widząc Papieża.
– Okłamałeś mnie – stwierdził Ojciec Święty.
– Nie! Nietzsche…
– Nie było go u Heideggera. Jaspers też nie był pomocny.
– Amigos… – Jean-Paul rozejrzał się panicznie.
– Nawet nie myśl o ucieczce. – Nuncjusz niedbałym ruchem odsłonił pas z nożami.
– Jean-Paul. – Papież pochylił się niżej nad zmartwychwstańcem. – Powiesz mi, gdzie jest Nietzsche. Albo poznam cię z Torquemadą.
Sartre przełknął ślinę.

Miasteczko było ciche, brudne i zakurzone. Na małym rynku ruszała się tylko zgraja zapchlonych psów. Nuncjusz opierał się o latarnię; na głowę wcisnął kapelusz o szerokim rondzie. Na sutannę wyblakłe poncho.
Papież siedział w kantynie. Pił Danielsa z lodem i obserwował wyjście z hotelu naprzeciw. Był tam Nietzsche. Przed hotelem stał jego niebieski mustang rocznik ’67.
Tuż przed jedenastą Niemiec wyszedł w towarzystwie ciemnowłosej kobiety i chudego starca z fajką.
– De Beauvoir. Russell. – warknął Papież. – Wiedziałem, Sartre, wiedziałem.
Para skręciła w lewo. Anglik w lewo. Nuncjusz ruszył za Nietzschem. Papież szybko dopił whisky, odbezpieczył pastorał i dołączył do Nuncjusza.
Szli w stronę wylotu miasta, mijając piętrowe domy, z których płatami odchodził tynk. Nietzsche i de Beauvoir nie widzieli śledzących. Papież, trzymając się pięćdziesiąt metrów z tyłu, zapalił cigarillo i wyszczerzył zęby.
– Starzeje się. Dawniej by zauważył, że…
Nie dokończył. Kula ze świstem przecięła powietrze obok jego ucha. Usłyszał stęknięcie Nuncjusza. De Beauvoir gdzieś zniknęła. Nietzsche, patrząc Papieżowi w oczy, celował w przyklęku z Colta Pythona.
Papież wiedział, że nie zrobi uniku. Nietzsche naciskał spust.
– Aniele Boży – wyszeptał.
Zobaczył błysk i poczuł jak Anioł Stróż wpycha go na zabite deskami okno. Nim wpadł do ciemnego, opuszczonego wnętrza, kula drasnęła go w ramię i zobaczył padającego, krwawiącego Nuncjusza.
– Dzięki – wyszeptał do Anioła.
Got ist tot, mój przyjacielu. – Usłyszał śmiech Niemca. – Chcesz go pomścić?
Papież ścisnął mocniej pastorał. Raz jeszcze sprawdził, czy wszystkie sześć naboi jest w środku.
W ciemności usłyszał, dochodzące z głębi domu, francuskie przekleństwa. Uśmiechnął się.
– Wychodź! – zawołał Nietzsche. – Załatwmy to jak mężczyźni.
– Jak mężczyźni.
Kula przeszła przez płuco Nietzschego. Niemiec wypuścił Pythona. Zachwiał się, zrobił kilka chwiejnych kroków, trafił na słup i osunął się na ziemię, zostawiając krwawą smugę na drewnie.
Papież stał kilka metrów za jego plecami, trzymając szamoczącą się de Beauvoir.
– Myślisz, że przywróci ci to boga? – Nietzsche wyszczerzył zakrwawione zęby w okropnym grymasie. – Nie żyje. Wygrałem. Nie zmienisz tego. Apokalipsa może sobie trwać.
Papież strzelił drugi raz. Puścił kobietę, która z płaczem podbiegła do ciała Nietzschego. Sam podszedł powolnym krokiem, wyciągnął portfel z jego skórzanej kurtki i odliczył pięć setek.
– Nikt nie oszukuje mnie w karty, Nietzsche. Nikt. – Odrzucił portfel. – Każdy musi spłacić swój dług.

Michał J. Adamczyk