środa, 15 grudnia 2010

Michał J Adamczyk - Anna

Moja żona była piękną kobietą. Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale ożeniłem się z nią przekonany, że będziemy razem na zawsze. Częściowo dlatego, iż wiedziałem, że będzie się pięknie starzeć, osiągając szczyt urody w wielu nie dwudziestu, ale czterdziestu lat. Nie myliłem się w tym względzie. Niestety tylko w tym.
Nasze małżeństwo rozpadło się zaledwie po trzech latach. Powód był niby błahy, lecz w gruncie rzeczy dość poważny. Gdy Maria wróciła po kilkudniowej podróży służbowej, zabrałem ją na kolację. Seks po zjedzeniu boeufa strogonowa i wypiciu butelki burgunda zasadniczo bywa nieziemski, ale katastrofa zaczęła się właśnie w łóżku.
Leżeliśmy, oddychając ciężko, po jednej z najwspanialszych nocy, gdy światło księżyca wpadło przez okno naszej sypialni i oświetliło doskonały profil Marii. Niestety, akurat wtedy spojrzałem na nią. Zapewne nigdy nie będę wiedział, czy była to tylko iluzja wywołana grą świateł, czy też rzeczywistość, ale właśnie w tej chwili coś w jej twarzy przypomniało mi Winstona Churchilla, z uśmiechem na twarzy i cygarem w ustach.
Gdy spojrzałem na nią drugi raz wrażenie uleciało i już nigdy nie zdała mi się podobna do premiera Wielkiej Brytanii, ale pamięć tej nocy pozostała, wywołując u mnie kompletną blokadę psychiczną. Nie mogłem z nią już spać, tak samo jak nie mógłbym spać z Winstonem Churchillem. Za każdym razem, gdy jej dotykałem, miałem przed oczami łysiejącego grubasa z cygarem. Ponieważ stosunki męsko damskie opierają się na seksie, kryzys dopadł nasze małżeństwo szybciej, niż grubas ptasie mleczko.
Początkowo jakoś trwaliśmy w związku. Tym bardziej, że Maria zaczęła sypiać z innymi mężczyznami, co rozładowywało przynajmniej część potencjalnych konfliktów. Pozostałem jej wierny, ale w momencie, gdy zaczęła gustować w kobietach, nie wytrzymałem. Wniosłem o rozwód. Szczęśliwie mój adwokat był dość dobry, żeby załatwić sprawę bez orzekania o winie. Dzieci nie mieliśmy, więc podział majątku okazał się stosunkowo łatwy. Oddałem mieszkanie i kilka obrazów, których i tak nie lubiłem, zatrzymując w zamian ulubiony samochód i większość konta.
Uwolniony poczułem, że wraca mi ochota do życia. Zacząłem chodzić do klubów, spotykać się z kobietami które pociągały moja uroda i portfel, aż spotkałem ją.
Annę.
Stanowiła przeciwieństwo Marii. Maria była niewysoka i przyjemnie zaokrąglona we właściwych miejscach, z kolei Anna dorównywała mi wzrostem i była smukła, a przy tym szalenie pociągająca. Maria była blondynką, Anna miała włosy kruczoczarne. Maria uwielbiała wschody słońca, Anna wschody księżyca. Chyba właśnie dlatego zakochałem się w niej. To, żeby w padającym pod pewnym kątem świetle księżyca wyda mi się podobna do Winstona Churchilla wydawało się mało prawdopodobne, a ewentualną, równie przerażającą myśl, natychmiast odrzuciłem.
Spotykaliśmy się późnymi wieczorami i wspólnie spędzaliśmy upojne noce. Gdy wstawałem rano, już jej nie było. Zawsze zostawiała po sobie zapach jaśminu i zagłębienie w materacu. Ja zaś za każdym razem czułem się młodszy, silniejszy i bardziej męski.
Po pół roku byłem już zdecydowany. Chciałem się z nią ożenić. W napadzie idiotycznej romantyczności postanowiłem zrobić to majowej nocy, w eleganckiej restauracji i przy świadkach. Uklęknąłem przed nią, zadałem pytanie, które - miałem wrażenie - było najważniejsze w moim życiu. Uśmiechnęła się słodko czerwonymi jak maliny ustami.
- Jesteś pewien?
- Tak.
- Na całe życie?
- Tak - prawie zawołałem. Romantyczność nadal mnie nie opuszczała, ale zacząłem czuć się dziwnie nieprzyjemnie obserwowany przez kilkudziesięciu milczących gości.
Zachichotała jak mała dziewczynka, nieśmiało i cudownie wdzięcznie.
- Tak - powiedziała. - Wyjdę za ciebie.
Byłem w tym momencie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, nawet biorąc pod uwagę fakt, że w oczach gości byłem skończonym idiotą.
Wstałem, chwyciłem Annę w ramiona i pocałowałem. Wyszliśmy żegnani wiwatami oraz kilkoma szyderczymi gwizdami. Nie przejąłem się tym. Pojechaliśmy do mnie i uprawialiśmy najbardziej dziki i zmysłowy seks w historii ludzkości. Poczułem się lepiej, niż kiedykolwiek, mimo że chyba udało jej się przegryźć mi wargę, bo w pewnej chwili poczułem krew.
Zniknęła jeszcze przed wschodem, zostawiając jak zwykle zapach jaśminów i wgniecenie w prześcieradle, a tym razem jeszcze napisaną eleganckim, pochyłym pismem karteczkę, w której zapewniała o swojej miłości i o tym, że wróci wieczorem.
Zadowolony zawinąłem się w kołdrę i przespałem cały dzień.
Gdy obudziłem się, była już noc. Anna wróciła. Siedziała na łóżku, uśmiechała się i gładziła moje włosy. Uśmiechnąłem się do niej.
- Cieszę się, że wróciłaś - powiedziałem.
Nie odpowiedziała. Uśmiechała się, ale wyglądała, jakby poważnie zastanawiała się nad powiedzeniem mi czegoś i nie wiedziała, jak to zniosę. Ująłem delikatnie jej rękę.
- Coś się stało? - zapytałem.
- Nie - odparła i natychmiast dodała: - Muszę ci coś powiedzieć. Jestem wampirem - wyrzuciła z siebie na jednym wdechu.
Wcale mnie to nie zdziwiło. Nie zdziwiło mnie, gdy pokazała swoje zęby, gdy opowiedziała o piciu krwi, ukrywaniu się przed słońcem. Co więcej, ucieszyłem się, bo wiedziałem już, dlaczego zawsze tak wcześnie wychodziła. Nie zdziwiło mnie też ani nie zdenerwowało gdy oznajmiła, że od poprzedniej nocy sam jestem wampirem, związanym z nią na wieki, bo napiłem się jej krwi. Ucieszyło mnie, że na zawsze będę z kobietą, którą kocham, a ona nigdy się nie zestarzeje.
Tej nocy znowu się kochaliśmy. Skończyliśmy dopiero, gdy powoli zaczynało świtać i musieliśmy zacząć myśleć o jakiejś kryjówce. Odwróciła się do mnie. Gładziłem jej nagie biodro.
- Naprawdę cię kocham - wyszeptała. - Czekałam na tę miłość całą wieczność.
Nie odpowiedziałem. Obserwowałem tańczące na jej twarzy cienie. Milczałem tak długo, że zaniepokoiła się.
- Coś się stało? - zapytała.
Zawahałem się. Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć. W końcu uznałem, że najlepsza będzie szczerość.
- Zabawne - zacząłem i zawahałem się - ale w tym świetle przypominasz księcia Karola...

piątek, 12 listopada 2010

Olaf Stapledon - "Star Maker"

Dlaczego Star Makera nigdy nie wydano w Polsce? Cenzorom w Polsce Ludowej nie mógł się podobać. Ale to, że większości powieści Stapledona, na czele ze Star Makerem i Last and First Man (której zaledwie fragment trafił do antologii "Droga do science fiction"), nie wydano do tej pory, może dziwić i smucić. W ten sposób Polacy praktycznie nie znają jednego z najważniejszych twórców w historii fantastyki.
Powieść jest historią wielkiej, psychicznej podróży pojedynczego człowieka, Anglika, przez historię i przestrzeń Wszechświata, a zwłaszcza Drogi Mlecznej od jej powstania, do zgaśnięcia wszystkich gwiazd. Z początku wspomnienia ze spotkania z jednym, przypominającym człowieka gatunkiem, zmieniają się. W miarę, jak "Ja" bohatera rozrasta się o dołączające do jego podróży duchy przedstawicieli innych gatunków, tym samym zwiększając jego wyobraźnię i zdolności poznawcze, jest w stanie znajdywać inteligentne gatunki coraz bardziej różniące się od człowieka - nie tylko fizycznie, ale zwłaszcza psychicznie. A w końcu wziąć udział w największym dziele Wszechświata, ostatecznym celu, jaki postawiły przed sobą wszystkie inteligentne istoty.
Trwająca eony - a jednocześnie będąca krótkim snem - epicka podróż, zdumiewa. Mimo upływu wielu lat, mimo, że niektóre pomysły wydają się dzisiaj śmieszne, a fizyczne opisy wszechświata okazały się błędne, nie ujmuje to niczego Star Makerowi. Ponieważ o wspaniałości tej powieści decyduje niezmierzone bogactwo pomysłów, niezwykłość przedstawionych światów, różnorodność psychiczna i filozoficzna wszystkich istot, jakie spotyka Anglik. Stapledon, jako jeden z pierwszych, opisywał modyfikacje genetyczne, terraformacje, wirtualną rzeczywistość. A to zaledwie początek.
Bo najwspanialsze w tej powieści jest to, że można odczytywać ją na wiele sposobów. Jest to nie tylko historia Anglika, który przypadkowo, wyrwany ze swojego ciała, doświadczył największej podróży w ludzkiej historii. Star Makera można też odczytywać jako zabawę filozoficzno-teologiczną, próbę odkrycia i zrozumienia Twórcy Światów, którego obecność inteligentne istoty z czasem coraz silniej zaczynają przeczuwać. A także, a być może przede wszystkim, odbicie historii ludzi w przeddzień II wojny światowej, przewidywanie nieuchronnej wojny, która wydaje się cały czas zaprzątać myśli Stapledona, zmagań między wolnością i kreatywnością, a zniewoleniem i destruktywnością, które obecne na Ziemi, znajdują swoje odbicie w każdym świecie, do którego trafia Anglik. I choć najłatwiej mroczną, zwierzęcą naturę istot przyrównać do ideologii nazistowskiej, idealnie pasuje także do stalinizmu. PRL-owscy cenzorzy z pewnością nie mogli tego znieść.
Ale dlaczego nie znoszą tego współcześni wydawcy? Uważają, że książka jest zbyt ambitna i trudna dla dzisiejszego czytelnika? Sądzą, że nie opłaci się finansowo? A może nie wiedzą o jej istnieniu i znaczeniu? Nieważne jaki jest powód, ważne, że tracimy dużo. Tracimy powieść człowieka, którego twórczość była podziwiana przez Virginię Woolf, Doris Lessing i Winstona Churchilla, który przyjaźnił się i sprzeczał z C.S. Lewisem, którego pomysły zainspirowały między innymi Arthura C. Clarke'a i Briana Aldissa. A dla nas, przede wszystkim, Stanisława Lema.

piątek, 29 października 2010

Problem z książkami

Czy tylko ja mam kłopot z książkami?
To znaczy z polskimi książkami. Konkretnie - z ich cenami. Książki w kraju nad Wisłą są drogie. Jeśli porównywać ich ceny z cenami książek z Anglii czy USA, nie wygląda to jeszcze tak źle. Po przeliczeniu ceny wydają się zbliżone. Ale to właściwie koniec podobieństw. Tym bardziej, że ostatnio wydarzyło się coś, co różnice uwypukliło. Mianowicie brytyjski Amazon rozpoczął darmowe wysyłki do Polski.
A to robi sporą różnicę.
Zwykle kupuję jednorazowo kilka książek. Pięć lub sześć. I do tej pory te pięć-sześć książek kupionych w Polsce kosztowało mniej więcej tyle samo co pięć-sześć książek kupionych w zagranicznej księgarni. W porządku. Choć dla przeciętnego Smitha będzie to stosunkowo mniejszy wydatek niż dla mnie. Dlatego gdy ja zaczynam liczyć drobne on może pójść kupić kolejnych pięć lub sześć książek.
Niestety dla naszych wydawców i księgarzy Anglicy są sprytniejsi. Teraz pięć lub sześć książek zmieniło się dla mnie w dziesięć-dwanaście książek. I kilka dni wysyłki. Ale co to za problem? Zwłaszcza że poczta w Anglii działa w innej, szybszej czasoprzestrzeni? Mogę kupić przeciętnego paperbacka za jakieś 5 funtów. Ta sama książka w Polsce kosztuje ponad 30 zł. Sporo ponad 30 zł. Czasem bardzo sporo. Kosztująca w Polsce 65 zł (w porywach 60) biografia Led Zeppelin Micka Walla jest do kupienia za nieco ponad 6 funtów. (Jeśli ktoś nie zna przelicznika - w tej chwili funt kosztuje 4,60 zł.) Jest jeszcze jeden drobny szczegół - wiele książek, które w Anglii są powszechnie dostępne, w Polsce zostały wydane raz i dawno temu. O ile w ogóle zostały wydane. Bo zdarzają się i takie.
I jeszcze są ładniej i przyjemniej wydane. Nie muszę kupować specjalnej torby tylko do noszenia "Hyperiona", ani siedząc w metrze próbować panicznie ukryć paskudnej, mieniącej się tandetnymi, odblaskowymi kolorami okładki między palcami.
Napisałem, że niestety dla naszych wydawców i księgarzy Anglicy są sprytniejsi? Można powiedzieć, że to nierealne marzenie. Są sprytniejsi, ale nie zrobi to wielkiej różnicy. Nie jesteśmy Szwecją ani Finlandią. Nie każdy Polak sprawnie czyta po angielsku. Zapewne nie jesteśmy nawet znaczącą mniejszością (choć z pewnością to się zmienia). W Polsce książki sprzedają się w żałośnie śmiesznych nakładach. Ale jest grupa ludzi, miłośników książek, która czyta dużo i kupuje (w miarę) dużo. To ludzie, którzy bez książek nie potrafią żyć. I będą kupować książki bez względu na to, jak są drogie. A wydawcy z chęcią to wykorzystują.
- Opublikowaliście powieść mojego ulubionego autora w cenie 6 dych - w porządku. Ośmiu? Nooo, drogo, ale muszę ją mieć. Jesteście pewni, że nie wyciągacie ode mnie kasy? A, i jeszcze podzieliliście ją na dwa tomy?
Prawdziwy problem wydawców zacząłby się, gdyby wielbiciele książek nagle zaczęli czytać po angielsku. Ponieważ ja czytam - ze mną już mają problem.

niedziela, 3 października 2010

Cory Doctorow - "Uwolnij książki"

Tekst ten jest fragmentem wstępu Cory’ego Doctorowa do angielskiego internetowego wydania książki “Little Brother”. Został napisany w 2008 roku.

WAŻNE. PRZECZYTAJ NAJPIERW.
Poniższy tekst został opublikowany na licencji Creative Commons o Uznaniu Autorstwa-Użyciu Niekomercyjnym-Na Tych Samych Warunkach 3.0.
Oznacza to że masz prawo:
- kopiować, rozpowszechniać, odtwarzać i wykonywać utwór
- tworzyć utwory zależne
Na następujących warunkach:
- Uznanie autorstwa - Utwór należy oznaczyć w sposób określony przez Twórcę lub Licencjodawcę.
- Użycie niekomercyjne - Nie wolno używać tego utworu do celów komercyjnych.
- Na tych samych warunkach - Jeśli zmienia się lub przekształca niniejszy utwór, lub tworzy inny na jego podstawie, można rozpowszechniać powstały w ten sposób nowy utwór tylko na podstawie takiej samej licencji.
Ze świadomością że:
- Zrzeczenie - Każdy z tych warunków może zostać uchylony, jeśli uzyska się zezwolenie właściciela praw autorskich.
- Public Domain - Jeżeli utwór lub jakiekolwiek jego elementy, zgodnie z prawem właściwym, należą do domeny publicznej, to licencja w żaden sposób nie wpływa na ten status prawny.
- Inne prawa - Licencja nie wpływa w żaden sposób na następujące prawa:
      • Uprawnienia wynikające z dozwolonego użytku ani innych obowiązujących ograniczeń lub wyjątków prawa autorskiego.
      • Autorskie prawa osobiste autora.
      • Ewentualne prawa osób trzecich do utworu lub sposobu wykorzystania utworu, takie jak prawo do wizerunku lub prawo do prywatności.
Uwaga - W celu ponownego użycia utworu lub rozpowszechniania utworu należy wyjaśnić innym warunki licencji, na której udostępnia się utwór.
Ten tekst to podsumowanie tekstu prawnego. Pełny tekst licencji dostępny jest tutaj.



***
Cory Doctorow - Uwolnij Książki
Jeśli przeczytaliście zamieszczoną na wstępie licencję Creative Commons mogliście zauważyć, że mam nieco nietypowe podejście do kwestii praw autorskich i ich obrony. Postaram się w wielkim skrócie przedstawić to, co o nich sądzę: co za dużo to niezdrowo.
Lubię to, że dzięki prawom autorskim mogę sprzedać prawa wydawcom, studiom filmowym i tak dalej. To dobrze, że nie mogą ot tak, bez pozwolenia, wziąć moich prac i dorobić się na nich bez płacenia mi grosza. Gdy negocjuję z wielkimi firmami znajduję się w dobrej sytuacji: mam wspaniałego agenta oraz dekadę doświadczenia z prawami autorskimi i licencjami (włącznie z epizodem jako delegat przy Światowej Organizacji Własności Intelektualnej, agendą ONZ zajmującą się ochroną praw autorskich na świecie). Co więcej, nie muszę poświęcać całego swojego czasu na negocjacje - nawet jeśli sprzedam pięćdziesiąt lub sto pozwoleń na tłumaczenia “Małego brata” (dzięki czemu stałby się jedną z najczęściej tłumaczonych książek fantastycznych w historii), oznaczałoby to tylko około stu negocjacji, z czym bym sobie poradził.
Natomiast nienawidzę tego, że czytelnicy, którzy chcą robić to, co fani książek zawsze robili, zmuszani są do grania według tych samych zasad co wszystkie te wielkie agencje i prawnicy. Absolutną głupotą jest oczekiwanie, żeby uczniowie szkoły podstawowej, którzy chcieliby wystawić szkolną sztukę opartą na jednej z moich książek, musieli najpierw uzyskać pozwolenie prawnika jednego z wielkich wydawców. To niedorzeczne żądać, żeby ludzie, którzy chcą “pożyczyć” elektroniczną kopię mojej książki przyjacielowi, musieli uzyskać wcześniej specjalne pozwolenie żeby to uczynić. Książki pożyczało się jeszcze zanim powstał jakikolwiek wydawca i wszystko było dobrze.
Oglądałem niedawno spotkanie z Neilem Gaimanem, na którym zapytano go co sądzi o piractwie książkowym. Odpowiedział: “Ręce w górę ci spośród publiczności, którzy odkryli swojego ulubionego autora za darmo - bo ktoś pożyczył im lub dał książkę. A teraz ręce w górę ci, którzy poznali swojego ulubionego autora wchodząc do sklepu i wydając pieniądze na książkę kogoś o nieznanym nazwisku.” Zdecydowana większość publiczności poznała swoich ulubionych autorów za darmo, pożyczając lub otrzymując książkę w prezencie. Jeśli chodzi o moich ulubionych autorów nie mam ograniczeń: kupię każdą książkę jaką wydali, tylko po to żeby ją mieć. Czasem kupuję dwie lub trzy kopie i daję je znajomym, którzy po prostu muszą je przeczytać. Płacę, żeby spotkać się z pisarzami. Kupuję koszulki z nadrukowanymi grafikami z okładek. Jestem konsumentem na dobre i złe.
Ale Neil dodał, że należy do plemienia czytelników, tej maleńkiej mniejszości światowej populacji czytającej dla przyjemności, kupującej książki, ponieważ je kochają. Jednego jest pewien - każdy, kto ściąga książki z Internetu bez zezwolenia, jest czytelnikiem i kocha książki.
W czasie badań nad rynkiem muzycznym odkryto coś ciekawego - najwięksi piraci muzyczni są też najlepszymi konsumentami. Jeśli nielegalnie ściągacie muzykę przez całą noc to istnieją spore szanse, że jesteście też jednymi z niedobitków chodzących jeszcze do sklepów muzycznych (pamiętacie takie?) za dnia. W weekendy prawdopodobnie chodzicie na koncerty, i prawdopodobnie pożyczacie też płyty. Jeśli należysz do samego jądra wielbicieli muzyki robisz wszystko co z muzyką ma cokolwiek wspólnego, od śpiewania pod prysznicem po kupowanie czarnorynkowych winyli z coverem piosenki swojej ulubionej deathmetalowej kapeli w wykonaniu zespołu z Europy Wschodniej.
Tak samo jest z książkami. Pracowałem w księgarniach i korzystałem z nich tak samo jak z czytelni. Plątałem się po stronach internetowych z nielegalnymi ebookami. Jestem nieuleczalnie uzależniony od księgarń a na kiermasze książki chodzę dla zabawy. I wiecie co? We wszystkich tych miejscach ludzie są tacy sami: wszyscy są wielbicielami literatury, którzy zrobią wszystko, jeśli tylko będzie miało to jakiś związek z książkami. Czasem w Chinach kupuję dziwaczne, wyjątkowo okropne pirackie wydania moich ulubionych książek tylko dlatego, że są dziwaczne i wyjątkowo okropne, i będą wyglądać wspaniale obok dziewięciu innych wydań tej samej książki, które kupiłem całkowicie legalnie. Wypożyczam książki z bibliotek, szukam w Google’u gdy potrzebuję cytatu, noszę kilka tuzinów w pamięci telefonu i setki w laptopie, a do tego (w momencie gdy piszę te słowa) mam ponad 10 tysięcy książek na półkach w mieszkaniach w Londynie, Los Angeles i Toronto.
Gdybym tylko mógł fizycznie pożyczać moje książki bez rozstawania się z nimi, robiłbym to. Fakt, że mogę w ten sposób rozdawać pliki to nie wada, tylko zaleta, i to bardzo ważna zaleta. Patrzenie na tych wszystkich pisarzy, muzyków i artystów, którzy jęczą ponieważ sztuka zyskała właśnie tą nową, paskudną cechę - możliwość dzielenia się nią bez utraty dostępu do niej - jest zawstydzające. To jakby patrzeć na właścicieli restauracji, wypłakujących swoje oczy ponieważ będą musieli zmienić swoje modele biznesowe z powodu nowej, darmowej maszyny obiadowej, która może wykarmić cały świat głodujących ludzi. Tak, to może być zawiłe, ale nie zapominajmy o głównej atrakcji: darmowych obiadach!
Powszechny dostęp do całej wiedzy, jaką zgromadziła ludzkość, jest w naszym zasięgu po raz pierwszy w historii. To nie jest coś złego.
Jeżeli taka argumentacja jeszcze was nie przekonała, oto moje odczucia na temat rozsyłania e-booków właśnie tu i teraz:
Rozdawanie e-booków daje mi artystyczną, moralną i komercjalną satysfakcję. Pytanie o sprzedaż jest jednym z pojawiających się najczęściej: jak możesz rozdawać swoje książki za darmo i wciąż na tym zarabiać?
Dla mnie - i dla praktycznie każdego pisarza - to nie piractwo, a zapomnienie jest wielkim problemem (dziękuję Timowi O’Reilly za ten wspaniały aforyzm). Spośród wszystkich ludzi, którzy nie kupili jakiejś książki, większość nie kupiła jej tylko dlatego, że nigdy o niej nie słyszała, nie dlatego że otrzymała darmową kopię. Największe bestsellery science-fiction sprzedają się w liczbie pół miliona - w świecie, gdzie na samym San Diego Comic Conie obecnych było 175 tys. ludzi, jedyny wniosek jaki przychodzi do głowy jest taki, że ludzie którzy “lubią science-fiction” (a także podobne rzeczy dla “frajerów” jak komiksy, gry, Linuksa itp.) po prostu nie kupują książek. Dlatego bardziej interesuje mnie problem jak zgromadzić więcej widowni w namiocie, niż upewnienie się czy każdy, kto już jest w środku, kupił bilet.
E-booki są czasownikami, nie rzeczownikami. Kopiujecie je, bo leży to w ich naturze. Wiele z tych kopii jest kierowanych do konkretnych ludzi, którzy otrzymują maila z książką i rekomendacją od przyjaciela, który ufa nam na tyle, żeby się z nami dzielić. Właśnie o takim przysłowiowym dobiciu targu każdy autor marzy - a w każdym razie powinien marzyć. Dzięki temu, że udostępniam moje książki za darmo, ułatwiam ludziom, którzy już je kochają, zachęcenie innych do ich pokochania.
Co więcej, nie sądzę, żeby e-booki stały się dla większości czytelników substytutem papierowych książek. Nie chodzi o to, że monitory i ekrany nie są dość dobre - ale jeśli choć trochę mnie przypominacie już teraz spędzacie każdą wolną godzinę, jaką uda się wam znaleźć, przed monitorem, czytając coś. Ale im więcej czasu spędzacie z komputerami tym mniej prawdopodobne jest, żebyście czytali w ten sposób coś naprawdę długiego - to dlatego, że każdy kto siedzi przed monitorem kilka godzin dziennie ma więcej rzeczy do zrobienia niż tylko czytanie. Rozmawiamy, mailujemy i używamy przeglądarek na miliony różnych sposobów, podczas gdy w tle przewijają się gry i niezliczone okazje do przesłuchania naszych ulubionych piosenek. Im więcej czasu spędzacie przed komputerem tym bardziej prawdopodobne jest, że co kilka minut coś przerwie wam wasze zajęcia. To sprawia, że komputery raczej słabo spisują się jako sybstytut książek, chyba że macie żelazną samodyscyplinę mnicha.
Dobrą wiadomością (dla pisarzy) jest to, że z tych powodów e-booki stają się raczej zachętą do kupowania drukowanych książek (które przecież są tanie, łatwe w utrzymaniu i przyjazne w użyciu) niż ich zamiennikiem. Każdy może przeczytać akurat tyle e-booka, żeby przekonać się, czy chce kupić tradycyjną książkę.
Czyli e-booki sprzedają drukowane książki. Chyba każdy pisarz, który kiedyś eksperymentował z rozdawaniem e-booków za darmo żeby promować swoją pracę, później to powtarzał. To dobra komercyjna zachęta dla wspierania darmowych e-booków.
A teraz z artystycznego punktu widzenia. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Kopiowanie już nigdy nie będzie trudniejsze niż dzisiaj (a jeśli stanie się trudniejsze to tylko dlatego, że upadła nasza cywilizacja, ale wówczas prawdopodobnie będziemy mieli inne zmartwienia). Twarde dyski nie staną się nagle większe, mniej pojemne i droższe. Sieć nie stanie się wolniejsza i trudniej dostępna. Jeśli tworzysz coś, co w zamierzeniu nie ma być kopiowane, to tworzysz sztukę z minionych wieków. Jest w takim podejściu coś wzruszającego, tak jak wzruszające może być odwiedzenie skansenu i oglądanie jak kowal w tradycyjny sposób podkuwa konia. Ale nie sposób określić tego widoku “nowożytnym”. Jestem pisarzem science-fiction. Moją pracą jest pisanie o przyszłości (gdy mam dobry dzień) albo przynajmniej o teraźniejszości. Sztuka, która nie ma byc kopiowana, pochodzi z przeszłości.
Spójrzmy w końcu na problem z moralnego punktu widzenia. Kopiowanie jest naturalne. Kopiując uczymy się (naśladujemy naszych rodziców i innych ludzi, których widzimy). Moje pierwsze opowiadanie, które napisałem mając 6 lat, było fascynującą przeróbką Gwiezdnych Wojen, które obejrzałem niedawno w kinie. Teraz, gdy Internet - najwydajniejsza kopiarka na świecie - jest właściwie wszędzie, nasz instynkt kopiowania będzie coraz ważniejszy. Nie mam najmniejszych szans, żeby odwieść moich czytelników od kopiowania - a gdybym chciał byłbym hipokrytą: gdy miałem 17 lat przegrywałem kasety, kopiowałem opowiadania - kopiowałem właściwie wszystko, co wpadło mi w ręce. Gdybym wówczas mógł skorzystać z Internetu korzystałbym z niego żeby kopiować ile będę w stanie.
Tego nie da się powstrzymać. Ludzie, którzy mimo to próbują, wyrządzają więcej krzywdy niż wszyscy piraci razem. Niedorzeczna wojna wytwórni fonograficznych z piractwem (oskarżono już 20 tys. fanów muzyki!) jest jak walka z wiatrakami. Jeśli ktoś kazałby mi wybrać między pozwoleniem na kopiowanie, a zostaniem toczącym pianę dobermanem gryzącym każdego, kto podejdzie, wybieram to pierwsze.




***


Cały wstęp do powieści Little Brother, książka i wiele innych utworów Cory'ego dostępne są do
przeczytania na jego stronie - Craphound.com.
W Polsce będzie można przeczytać opowiadanie Cory'ego w antologii "Wielkie dzieło czasu"
wydawnictwa Powergraph. Natomiast nakładem Wydawnictwa Otwartego prawdopodobnie ukaże
się polskie tłumaczenie "Małego brata".
Cory Doctorow
(zdj. Jonathan Worth)


Cory Doctorow - dziennikarz, bloger i pisarz science-fiction pochodzenia kanadyjskiego. Zwolennik liberalizacji przepisów o prawach autorskich i popularyzacji licencji Creative Commons. Za swoje powieści i opowiadania nominowany do wielu nagród. Za powieść Little Brother został nagrodzony nagrodami Campbella, Prometeusza i Sunburst, oraz był nominowany do nagrody Hugo.

sobota, 17 lipca 2010

David Weber - Mission of Honor

W trakcie tworzenia cyklu tak długiego jak Honorverse David Weber zmieniał ją kilkukrotnie. Pierwsza część mogła przypominać trochę Das Boot. Koncentrowała się na bohaterce, jednym okręcie i tym, co się na nim dzieje, czasem dodawała punkt widzenia paru co istotniejszych postaci. Z czasem, i awansami Honor, stawała się coraz bardziej political fiction. I gdzieś po drodze wdarły się wątki obyczajowe, poprowadzone z wrodzoną wdzięcznością i delikatnością Mike'a Tysona. Nie dość, że zajmowały dużo miejsca - większość Wojny Honor, na ten przykład - to były mniej więcej tak samo interesujące, jak posiedzenie budżetowe Sejmu. Ale potem Weber postanowił powrócić do tego, co znane i (bardziej) lubiane. Najpierw, w "Cieniu Saganami", bohaterem ponownie uczynił załogę pojedynczego okrętu, w stylu przypominającym "Honor Królowej", a teraz wraca do mieszanki military fiction i political fiction, bez zbędnych dodatków.
I dobrze.
Każdy, kto przeczytał "Zarzewie wojny" i Torch of Freedom wie, dokąd od dłuższego czasu zmierzała historia Honorverse. Każdy, kto ich nie przeczytał, a zna poprzednie części serii, też. Po wyniszczającej bitwie o Manticore Imperium znalazło się na kursie kolizyjnym z wszechpotężną Ligą Solarną. Wydarzenia w Gromadzie Talbott sprawiają, że mieszkańcy Ligi coraz mniej przychylnie patrzą na Imperium Manticore. Akcja w Gromadzie rozwija się coraz szybciej, a jednocześnie dochodzi do innych, nieprzyjemnych dla Manticore wydarzeń, którym coraz większego pędu nadają działania Mesy. Znajdując się coraz bliżej otwartej wojny z Ligą królowa nie może pozwolić, żeby Manticore znalazło się w sytuacji, gdy walczy jednocześnie z największą flotą znanej galaktyki i Haven. Dlatego wysyła do Nowego Paryża, stolicy Haven, Honor Harrington z zadaniem przywiezienia porozumienia pokojowego. Ale o owo porozumienie też nie będzie łatwo. Tymczasem Mesa jest coraz bliżej realizacji swoich planów.
Weber może nie jest genialnym pisarzem, a jego książki przypominają ostatnio coraz bardziej marzenie grafomana. Ale tym razem, po małej przerwie, pokazał, w czym naprawdę jest dobry - w budowaniu napięcia w odpowiednich momentach. Każdy fan Honorverse mógłby nie tylko nakreślić jak będzie toczyć się akcja Mission of Honor, ale też przewidzieć, jak przebiegną wydarzenia następnych części (wielu części, tego można być pewnym). Ale wszystko to zupełnie nie przeszkadza. Weber ma talent do przedstawiania w jaki sposób powstają decyzje polityczne - które zajmują większość powieści - tak że czyta się je po prostu dobrze. I dobrze zna historię. Zbliżanie się wojny z Ligą Solarną przypomina bezwład dyplomatyczny, który poprzedził I wojnę światową. Choć ta wcale nie musiała wybuchnąć.
Tym razem nie ma za to dużo strzelania. Mamy tylko jedną bitwę, do tego umieszczoną w samym środku książki, nie jak zazwyczaj - na końcu. Oraz jeszcze jedno spore wydarzenia, nawet większe niż bitwa o Manticore, ale z nieco innego gatunku. A zamiast finałowej bitwy mamy wydarzenie, na które wiele osób śledzących historię Honor od dawna czekało. I raczej ich nie zawiedzie.
I mamy też jeden zgrzyt. Bo plany jednego z antagonistów zdają się nieco... naiwne i nierealne, jakby układała je grupa brodaczy w okularach o trzeciej nad ranem, mając deadline nad głową. A że plany to dość ważne... Ale mogą niektórym się spodobać. Zwłaszcza zwolennikom "Kodu Leonarda...".
Mimo to Mission of Honor jest dobrą książką. Zaczynałem powoli wątpić w Honorverse i podchodziłem do niej ostrożnie. Weber zdawał się zjadać własny ogon. W Mission... nie odkrył niczego nowego. Nie zmienił też drastycznie sposobu pisania. Wiadomo, w jakim kierunku zmierzają wydarzenia. A mimo to perspektywa nowych wyzwań postawionych przed Honor Harrington i zrezygnowanie z paru zbędnych i irytujących pomysłów, których Weber nadużywał w poprzednich częściach, pomogło. Znów z niecierpliwością będę czekał na następne tomy.


David Weber, Mission of Honor, Baen Books, Riverdale 2010.

czwartek, 3 czerwca 2010

Science Fiction Fantasy i Horror 56

Czerwcowy numer SFFiH upływa pod znakiem zmian. Ilość opowiadań przeszła w długość, oraz poprzestawiały się różne strony. Prenumerata trafiła na początek pisma, nieco zmienione graficznie felietony na sam koniec. Razem z ładną okładką sprawia to przyjemne wrażenie. A w każdym razie świeże. Ale wartości odżywczych jest wciąż mniej więcej tyle, ile było.
Wiele uwagi tym razem zbiera Jacek Piekara. Dostał okładkę i jest na niej najbardziej widoczny, a "Stowarzyszenie Nieumarłych Polaków" jest pierwszym z czterech opowiadań w numerze. Pierwszym co do kolejności i jakości. Każde zdanie wydaje się przemyślane i dopieszczone, na czym zyskuje tempo opowiadania - jest kilka momentów, które napisane w inny sposób, z mniejszą dawką ironii, dłużyłyby się niemiłosiernie. "Stowarzyszenie..." toczy się wokół wydarzeń we współczesnej Polsce, w której zmarli zaczęli wstawać z grobów. Jako wampiry, zombie, ghule, duchy - pełen zestaw. Nie wiadomo dlaczego. Natomiast ich "zmartwychwstanie" doprowadziło do niemałego chaosu - ożywieńcy domagają się praw obywatelskich, politycy muszą zareagować na nową sytuację, Kościół ponownie przemyśleć swoje dogmaty. A my przyglądamy się temu z punktu widzenia doradcy premiera. Wynika jednak z tego najważniejszy problem "Stowarzyszenia...". Ponieważ Jacek lubi politykę, i mamy tu z nią do czynienia, to "Stowarzyszeniu..." ciężko zdecydować się, czy być opowiadaniem, czy felietonem politycznym. I tak, jak lubię Jacka, tak nasze poglądy poważnie się różnią. Dlatego gdy część polityków i dziennikarzy obrywa jawnie i złośliwie, a ich przeciwnicy pokazani są lekko ironicznie, czuję zgrzytanie piasku w zębach. Popsuło mi to trochę zabawy. Ale to rzecz gustu. A właściwie poglądów politycznych. A "Stowarzyszenie..." to najlepsze opowiadanie numeru, i jedno z najlepszych, jakie w ostatnich miesiącach ukazały się w "SFFiH".
Potem niestety robi się gorzej. Galina Czernaja, w ramach gościnnych występów, prezentuje "Detektywa z Mokrych Psów: maniaka wody święconej". Czytając jej opowiadanie miałem wrażenie, że mam przed sobą przerobiony scenariusz "Hot Fuzz". O ile jednak angielska komedia wspina się na szczyty pastiszu, nie da się tego powiedzieć o opowiadaniu. Z założenia śmieszne, okazuje się kompletnie wyprane ze śmiechu. Komiczność sytuacji miała się opierać na pokazaniu naszej rzeczywistości w krzywym, piekielnym (dosłownie) zwierciadle. Więc dostajemy na przykład budynki z kamienia nagrobnego. Tylko, że to nie działa. Brak tu absurdu, zabawnych dialogów, błysku. Do zapomnienia.
Także opowiadanie Dawida Juraszka, "Oko za oko", nie zapada w pamięć. Cały czas najbardziej podobają mi się jego opowiadania o Xiao Longu. Czytając "Oko..." przyszła mi do głowy nazwa "opowiadanie topograficzne". Przede wszystkim oglądamy Bielsko-Białą i Beskidy gdzieś za sto lat. Główny wątek opowiadania, trójkąt miłosny, na długie momenty zostaje daleko z tyłu. Nawet to nie dziwi, biorąc pod uwagę, że jest raczej drętwy i nieprzekonujący. Ale większym problemem jest to, że świat z przełomu XXI i XXII wieku jest jeszcze bardziej nieprzekonujący. Dawid bawił się polszczyzną, wplatając w nie obce, głównie angielskie wyrazy, pokazuje technologie przyszłości, modę z dwudziestego drugiego wieku - i wszystko wydaje się plastikowe, sztywne i mało realne.
Ostatnie w numerze opowiadanie, "Marny czarny" Jacka Adamczyka, nie dziwi, biorąc pod uwagę, że autor był redaktorem naczelnym "Przeglądu sportowego", a za kilka dni rozpoczynają się Mistrzostwa Świata. Dostaliśmy więc opowiadanie o piłce nożnej. A konkretnie o korupcji w piłce z aniołem w tle. O piłce i korupcji w Polsce chyba wszystko już powiedziano. I "Marny czarny" nie odstaje od tego. Jest tu trochę za dużo powtarzania potocznych opinii - na czele z tą, że cała piłka jest, w mniejszym lub większym stopniu, skorumpowana.
Wśród publicystyki dwa razy dostajemy Andrzeja Pilipiuka. Najpierw jest męczony wywiadem, potem sam pisze. Po przeczytaniu zwłaszcza wywiadu jestem coraz bardziej przekonany, że Pilipiuk niezupełnie żyje w tym wymiarze. Raczej gdzieś na pograniczu innego wymiaru, a z naszym ma dość luźny kontakt. Zmęczywszy pytania, które już wiele razy mu zadawano, i odpowiedzi, których nieraz już udzielał, pozostałem z poczuciem lekkiego odrealnienia, a po felietonie już mi zostało.
Nieco na ziemię ściągnęły mnie "Jeremiady" Grzędowicza i felieton Agnieszki Szady. Niestety jeden i drugi zajęły się tematami przerobionymi już na wiele sposobów i doskonale mi znanymi - czyli komercją w sztuce, oraz satanizmem "Harry'ego Pottera" i innych książek młodzieżowych. Wiedzy autorom nie odmówię, ale w swoich tekstach nie zaprezentowali nowych, ciekawych punktów widzenia.
Królem felietonów został niniejszym Romek Pawlak. Choć po raz kolejny zajmuje się problemami o skali kosmicznej, dobiera akurat te, które nie zawsze są dobrze znane. Do tego jest najzabawniejszy. Z całą pewnością najlepszy felieton.

sobota, 15 maja 2010

Duże, małe, najmniejsze

Udało mi się spędzić kilka godzin na targach książki. Wyglądały podobnie jak Berlin w 1945.
Lubię targi. Dlatego niezbyt spodobało mi się, że wydawcy zbuntowali się i postanowili zorganizować własną, konkurencyjną dla Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie imprezę. Byłem przekonany, że nie wyjdzie to nikomu na dobre. Ale nie spodziewałem się tłumów zombie i martwoty. Gromady ludzi snuły się bez celu, a sprzedawcy i wydawcy poruszali się na zwolnionych obrotach. Jest ku temu powód. Pierwsi przyszli zobaczyć konkretnego wystawcę, który najprawdopodobniej w ogóle się nie pojawił. Wobec tego zostało im snucie się bez celu. Drudzy musieli pewnie oszczędzać energię na kolejne targi. Za tydzień.
Najbardziej żywe w tym towarzystwie były gromady pań polujących na każdego, gotowe przelać krew dla wręczenia ulotki reklamującej jakiś nikomu niepotrzebny dinks. Kilku pierwszych gości skończyło jako krwawe plamy przy wejściu. Pozostali szybko nauczyli się, na czym polega przetrwanie w sensie darwinowskim i postanowili przyjmować papiery. Albo szybko wspinali po ścianach. Ponieważ uznaję wysiłek fizyczny za nieprzyjemność, której należy unikać gdy tylko to możliwe i którą technika słusznie eliminuje, szybko skończyłem z plikiem kartek, z których mógłbym skleić własną kilkusetstronicową książkę. Odmówiłem tylko przemiłej pani która zaoferowała mi kupno wielkiej ekologicznej torby. Mimo, że miałem na plecach swoją, wielką choć nieco mniej ekologiczną. Następnie musiałem szybko uciekać, gdyż z gardzieli miłej pani wydobyło się basowe warknięcie.
Największym problemem rozdzielenia targów jest jednak to, że wszystkiego tu brak. Mam małą listę wydanych w Polsce książek, które chciałbym kupić. Przyszedłem rozejrzeć się za nimi. Okazało się, że część wydawnictw naprawdę darowała sobie wystawę. Innych najwyraźniej nie uwzględniła rzeczywistość, choć znajdowały się na liście wystawców. Gdy już udało mi się jakimś cudem trafić na stoisko, którego poszukiwałem, okazywało się, że zabrali wszystkie swoje książki, poza tą jedną, której potrzebowałem. Pracownicy tych stoisk, z których każdy miał na imię Niemamytegotytułu, powinni dostać palcem wskazującym w oko.
No i były jeszcze kilkuletnie dzieci, które dorośli przyprowadzili tylko po to, żeby inni dorośli je stratowali. Przysięgam, że zupełnie niechcący udało mi się to z trzema, a podejrzewam że nawet z czterema.
Skończyłem targi książki z dwoma zakupami, których wcale nie planowałem. Z czego jedna książka mi się spodobała, drugą wziąłem tylko z litości dla starszego pana, który godzinę spędził na wygrzebywaniu jej spomiędzy innych książek ustawionych pod szklaną ladą, bo chciałem zerknąć na spis treści.
A na koniec postanowiłem, że na imprezę za tydzień jednak nie przyjdę. Choć ceną będzie nie zobaczenie stoiska Beijing Xian Zhi Xian Xing Book Publishing Co., Ltd. China.

poniedziałek, 10 maja 2010

Cherie Priest - Oddział dziecięcy

(Little Wards)

Słyszę hałas, który niekoniecznie jest prawdziwy. Jakby wielka, wypakowana po brzegi pralka wirowała w innym pokoju. W innym skrzydle. Być może w innym oddziale szpitala.
Moja pielęgniarka miała na imię Deskie. Nie wiem, od jakiego imienia to zdrobnienie. Pobrała dwie fiolki krwi zanim poklepała mnie po ramieniu i kazała się położyć. Znów do łóżka.
W zgięciu łokcia natychmiast wykwitł wodnisty siniak wielki jak dziesięć centów.
Dziewczynę leżącą na łóżku obok często odwiedzała rodzina.
Przyszli do niej tego ranka, matka i ojciec z drugą córką, która musiała być siostrą pacjentki. Mogła nawet być jej bliźniaczką, tak bardzo były podobne do siebie - proste czarne włosy zaplecione w warkocze grubsze od lin, skóra barwy cynamonu w mleku. Hindusi. Mój wujek mówił na nich Indianie z Indii lub kropki-nie-pióra. Matka powtarzała mu, że to niegrzeczne, ale wujek nie miał nic złego na myśli.
Dziewczynka w łóżku była chora. Nie wiem na co i chyba nikt nie wiedział. Jej rodzice prawie nie znali angielskiego, więc siostra musiała mówić za nich. Chodziła tutaj do szkoły więc nauczyła się nieźle rozmawiać, ale miała sporo problemów z przetłumaczeniem języka lekarzy na język swojej rodziny.
Mogła ze mną rozmawiać tuż obok swoich rodziców. I tak nie rozumieli. Oto co do mnie powiedziała, w ładnym, miękkim akcencie:
- Już cztery lata jeździmy od jednego szpitala do drugiego. Prawie w nich żyjemy, cztery miesiące tu, sześć miesięcy tam. Wszystko przez siostrę. To jej wina. Ma złą krew, cały czas jest zakażona. To jakiś rodzaj raka, nie sądzę, żeby wyzdrowiała.
Pochyliła się w moją stronę, siedząc na skraju mojego łóżka. Jej głos był jak dotyk mokrych płatków. Jak satyna i wilgoć.
- Jeśli tak ma być - jeśli tak będzie zawsze, jeszcze przez lata - i nikt z nas nie będzie mógł żyć normalnie bo zbyt długo umiera... to chcę, żeby się pospieszyła. Nie chcę już zmieniać szkół. Chcę skończyć klasę i spotkać tych samych przyjaciół w następnej, gdy wrócę z wakacji. Możemy zostać w Ameryce. Nie obchodzi mnie to. Możemy wrócić do Madrasu, jeśli tylko zamieszkamy tam na dłużej. Nie musi wracać z nami. Możemy ją pochować gdzie indziej. Zagrzebiemy ją w ziemi. Jak korzenie.
Nagle zerknęła przez ramię, żeby upewnić się, że jej rodzice nie słuchają ani nie patrzą.
- Możesz jej pomóc. Możesz pomóc nam.
Bawiłam się brzegiem okrywającego mnie koca.
- Co masz na myśli? Nie potrafię pomóc samej sobie.
- Co ci dolega? Twoja krew też jest niedobra?
- Tak. Ale nie jest źle. Lekarz powiedział, że w przyszłym tygodniu będę mogła wrócić do domu. Mam nadzieję - dodałam. - Jestem zmęczona tym wszystkim. Zmęczona igłami. Wymiotuję po tym, co mi wstrzykują. Mam dość wymiotowania.
Pokiwała głową, jakby rozumiała coś, czego ja nie pojmowałam.
- Zdrowiejesz. Moja siostra nie.
Znów zerknęła przez ramię, po czym spojrzała na mnie. Zbliżyła się tak bardzo, że czułam jej oddech na szyi, jakby chciała zajrzeć mi do ucha.
- Ma coś, co może ci pomóc. Jej już nie pomaga. Powinnaś to zabrać, gdy wyjdziemy wieczorem z rodzicami. To może być ważne. Może ci pomóc. Może cię ocalić.
- Przed czym? - zapytałam.
Przestraszyła mnie. Nie wiedziałam dlaczego. Była do mnie bardzo podobna. Nosiła jeansy i podkoszulek takie jak ja bym założyła, gdybym wydostała się z łóżka. Była w moim wieku i miała brązowe oczy, tak jak ja.
Wiedziałam jednak, że się różnimy. Miałam wrażenie, że pachnie słodkimi przyprawami. Kuchnia w mieszkaniu w biednej dzielnicy. Szarfa, powieszona na toaletce babci, obok pudru i perfum. Obok kaloryfera.
- Jest taki duch, przychodzi po dziewczynki jak ty i dziewczynki jak moja siostra. Nazywa się Acheri. Pojawia się nocą. Przynosi ukojenie - wyliczyła zbyt szybko. Mówiła tak szybko jakby przeczuwała, że powinnam dowiedzieć się natychmiast, albo przestraszę się za bardzo. - Ale nie przyszedł po moją siostrę ponieważ nie może. Moja siostra nosi zaklęcie, które trzyma ducha z daleka. Widzisz czerwoną tasiemkę wokół jej szyi? Jest jedwabna. Dzięki niej jest bezpieczna. Ale dla ciebie może być niebezpieczna. Jeśli duch przyjdzie po moją siostrę i zdenerwuje się, ponieważ nie może jej dotknąć, może postanowić zabrać ciebie. Może pomyśleć - "Nie mogę wziąć tej, po którą przyszedłem, ale nie wyjdę z pustymi rękami".
Zerknęłam szybko na dziewczynę śpiącą w łóżku o parę kroków ode mnie. Miała na szyi czerwoną tasiemkę, dokładnie tak, jak powiedziała jej siostra. Zaniepokojeni rodzice rozmawiali ze sobą w języku, którego nie rozumiałam.
- Ale nie musi. Nie można tego przewidzieć. - Dziewczynka wzruszyła ramionami. - Jednak będziesz musiała zabrać tasiemkę gdy nasi rodzice wyjdą. Gdyby tu byli nie pozwoliliby ci. Jeśli będziesz ostrożna nie obudzisz jej. I tak już prawie nie otwiera oczu.
Gdy wyszli długo jeszcze leżałam obserwując dziewczynkę w łóżku. Ledwie oddychała, ledwie żyła. Potem przyniesiono mi tacę z kolacją, każda potrawa była w innej przegrodzie i smakowała jak siano; dźgnęłam jedzenie widelcem, marząc o kawałku pizzy.
Pogładziłam palcami głowę i po raz pierwszy od kilku miesięcy poczułam odrastające włosy. Uśmiechnęłam się, jakby właśnie stało się coś dobrego, jakby to był potrzebny mi dowód, że nie spędzę całego życia na tym oddziale. Wciąż mogłam rosnąć. Już nie umierałam od środka.
A w łóżku obok mnie dziewczynka z Indii walczyła o każdy oddech.
Znów spojrzałam na tasiemkę na jej szyi. Była zbyt prosta i tania, żeby zasłużyć na miano naszyjnika - prosta i spleciona z materiału. Jakie znaczenie mogła mieć? Mogłam kupić dokładnie taką samą w każdym centrum handlowym albo zrobić podobną własnoręcznie, gdybym tylko miała odpowiednią nić. Kiedyś mogła to być bransoletka wiecznej przyjaźni, albo spleciono ją z niepotrzebnych już nikomu skrawków materiału.
Mogła zupełnie nic nie znaczyć. Ale siostra dziewczyny mówiła inaczej.
Po kolacji światła zgasły i pojawiła się pielęgniarka na ostatnim tego dnia obchodzie. Mimo, że w pokoju nic się nie świeciło wciąż widziałam dużo - przez uchylone drzwi przesączało się brzydkie, fluorescencyjne białe światło z korytarza, które wyostrzyło cienie wokół łóżek.
Słychać było odgłosy pracy szpitala - rozmowy przez interkomy, szuranie kroków, gdy pielęgniarki i lekarze chodzili od pokoju do pokoju, od skrzydła do skrzydła. Nigdy nie było zupełnie cicho.
Jednak tamtej nocy było mniej wezwań do lekarzy. Słyszałam mniej kroków pielęgniarek w miękkich butach i mniej rozmów dzieci z sąsiednich oddziałów. Prawie zasypiałam.
Ale za każdym razem, gdy obracałam się na bok, wiedziałam dziewczynkę, której imienia nawet nie znałam; i za każdym razem mój wzrok był przyciągany przez jasną czerwień wstążki. Mogłam wyciągnąć rękę i zerwać ją w pięć sekund. Mogłam zawiesić ją na swojej szyi i nosić pod ubraniem. Nie trzymało jej żadne zapięcie ani zatrzask, była tylko zawiązana - jak sznurówka.
Mogłabym podciągnąć koc pod brodę i nikt by się nie zorientował.
Musiałam nagle zasnąć.
***
Coś na korytarzu poruszało się jak ciężki cień. Jakby nie chciało, żeby je zauważono, a mimo to było słyszalne. Stąpało miękko po podłodze, gładko i szybko.
Usiadłam na łóżku.
Zmrużyłam oczy, jakbym przez to mogła lepiej słyszeć.
Próbowałam uchwycić jakiś kształt, cichą i szybką obecność na zewnątrz, na korytarzu. Cokolwiek to było nie poruszało się, jakby miało dwie nogi, ani jakby miało cztery. Nie jak pies czy kot, albo pielęgniarka lub lekarz. Jak mogłam nie przypomnieć sobie młodej Hinduski i jej ukradkowych szeptów o duchu? Ale to nie był duch; nie mógł być. Duchy nie miały stóp, którymi mogłyby tupać po korytarzu i nie rzucały cieni - jeśli to właśnie cień zobaczyłam, gdy przefrunął tuż za drzwiami.
To musiał być cień. Nie był dość kształtny, żeby być czymkolwiek innym. Ale co u licha rzuca taki cień?
Widziałam go, jak poszarpany i mały rósł, im bardziej zbliżał się do naszych drzwi. Widziałam jak prostował się na krzywych nogach i niezgrabnymi rękami sięgał dotknął ramy.
Poczułam, że moje serce wali jak szalone; nie musiałam nawet patrzeć na maszynę stojącą obok łóżka. Słyszałam jego pulsowanie w uszach, nie musiałam oglądać go na ekranie, na którym mały zacisk na moim palcu wyświetlał wszystko, co powiedziało mu moje ciało.
Nocami na pokój zawsze padały długie cienie, wycięte smugami światła wpadającego przez niedomknięte drzwi i znikające, gdy ludzie przechodzili. Ale nie tej nocy. Nie wtedy i tam, gdy pokój był całkowicie ciemny, poza tym potwornym zarysem czegoś połamanego i chodzącego.
Zatrzymał się na skraju pokoju, tuż za granicą mroku, gdzie nie mogłam zobaczyć go dokładnie. Zakryłam się kocem i pomyślałam o przycisku obok łóżka, ale zbyt się bałam, żeby sięgnąć do niego. Bałam się poruszyć a nawet oddychać, nie byłam w stanie myśleć o niczym.
Cień szepnął.
Nic nie zrozumiałam. Jeśli to były słowa nie wiedziałam, co znaczą. Ale brzmiały jak przekleństwo.
Usłyszałam jak szura stopami, krztusi się kaszlem albo coś pcha.
Drzwi się zatrzasnęły. Wszystkie światła zgasły i przestałam widzieć nawet cień poszarpanej istoty. Nie było żadnego dźwięku poza brzęczeniem aparatury i miękkim odgłosem kropel płynących w kroplówkach.
Cień znów szepnął; był bliżej mnie. Krążył wokół łóżka dziewczynki i narzekał. Nagle się zatrzymał. Przestał szeptać ponuro i okropnie szurać.
Wiedziałam, choć nie mogłam go zobaczyć. Wiedziałam, że patrzy na mnie, tak jak powiedziała Hinduska. Nie mógł zabrać dziewczynki w łóżku, więc pomyślał o mnie.
- Nie - szepnęłam równie cicho jak duch. - Nie. Już nie umieram. Nie.
Usłyszał mnie, ale wciąż się zastanawiał. Powoli, krok po kroku, zbliżał się. Nie byłam tą, której chciał. Ale nie chciał wyjść z pustymi rękami.
Mniej niż dwa lub trzy kroki ode mnie leżała dziewczynka, która była już praktycznie martwa, ale nie mogła umrzeć. A zaledwie skok lub dwa dalej stało coś innego, coś co rzucało poszarpany cień i miało głos, który szeptał jak woda na skałach.
Bliżej, było coraz bliżej i szeptało, coraz bardziej poirytowane.
Nie wiedziałam, co robić. A właściwie wiedziałam, ale było to okropne.
Zrobiłam to i tak.
Rozległ się głośny alarm, gdy miękki, mały zacisk zsunął się z mojego palca. Uderzyłam w przycisk alarmowy, jak mówiła na niego pielęgniarka. Naciągnęłam koce na głowę i schowałam się, drżąc, choć w pokoju było ciepło. Oddychałam pod kocami i czułam na twarzy swój własny oddech. Nic nie wiedziałam przez koce. Zupełnie nic.
Ale przez dziury w moim małym namiocie dostało się żółte światło. Wiedziałam, że ktoś przybiegł, choć nie słyszałam otwierania drzwi.
Usłyszałam kroki pielęgniarek. Ktoś wezwał lekarza. Ale nie przyszli do mnie, nie do mnie. Nie przyszli do mnie, nie potrzebowałam ich.
Wokół łóżka martwej dziewczynki, która w końcu umarła, zebrał się tłum; choć robią wszystko co mogą swoimi narzędziami, igłami i maszynami nie sądzę, żeby byli w stanie sprowadzić ją z powrotem, gdyż wiem, że została już zabrana.
To mnie mogło już nie być.
Zrobiłam to dla jej siostry, dla jej rodziców, ale też dla mnie, ponieważ to nie ja powinnam pójść z Acheri. To nie byłoby właściwe, gdyby mnie zabrał, byłam już prawie zdrowa i prawie gotowa na powrót do domu.
Byłam samolubna. Ale nie potrafię czuć się z tym źle. Gdy leżę pod nakryciami a pracownicy szpitala myślą, że płaczę z powodu dziewczynki, przytrzymuję podartą czerwoną wstążkę wokół swojej szyi. Trzymam ją ciasno i mocno, choć moje palce się trzęsą.
Chyba nigdy jej nie zdejmę.
________________________________________________________________________________

Cherie Priest jest autorką siedmiu powieści, z których ostatnia, "Boneshaker" - skrzyżowanie steampunku, westernu, powieści przygodowej i horroru - została nominowana do nagród Hugo i Nebula, oraz znalazła się wśród finalistów nagrody Locusa dla najlepszej powieści science-fiction. Cherie jest także autorką powieści "Fathom" i serii Eden Moore wydawanej przez wydawnictwo Tor - ostatnia część serii, "Nor Flesh Nor Feathers", była nominowana do Nagrody Endeavour - oraz dwóch noweli, "Dreadful Skin" i "Those Who Went Remain There Still", wydanych przez Subterranean Press. Obecnie pisze cztery kolejne książki, w tym powieść "Dreadnougth", osadzoną w tym samym co "Boneshaker" alternatywnym świecie. Jej opowiadania i felietony ukazują się między innymi w magazynach "Weird Tales", "Subterranean Magazine" i "Publishers Weekly". Obecnie Cherie mieszka w Seattle, razem z mężem i grubym czarnym kotem.







Little Wards, © 2006 by Cherie Priest.
Translated and published by permission of author.
Cherie Priest photo, © 2009 by Caitlin Kittredge.