piątek, 6 grudnia 2013

Drugie dno rzeczywistości


Jak u Philipa K. Dicka. Świat nie jest tym, czym się wydaje na pierwszy rzut oka. Pod powierzchnią kryje się druga płaszczyzna rzeczywistości. Niedostępna dla wszystkich. Ale właśnie tam toczy się gra. To jest ta prawdziwsza rzeczywistość, w której decydują się losy świata.

Tym właśnie jest Ingress.

Ingress jest skrzyżowaniem gry komputerowej z grą miejską. Pokazem jak w pomysłowy sposób wykorzystać możliwości współczesnych smartfonów. Nie bez powodu firmę, która tworzy Ingress, wykupił Google.

Instalując grę otrzymujemy mechanikę przypominającą MMORPG. Mamy grę, ale połączoną z ruchem - na mapie rozmieszczone są punkty, które powinniśmy przejmować, aby wzmocnić swoją frakcję, a osłabić przeciwników. W tym właśnie tkwi haczyk. Aby wejść w interakcję z punktem, należy być blisko niego - fizycznie, w realnym świecie. A mapa jest odzwierciedleniem Ziemi - całej Ziemi, należy dodać. I w końcu, Ingress umożliwia zdobycie wiedzy o rejonie, w którym się znajdujemy, jego historii, jego geografii. Bo większość nexusów, jakie znajdują się na mapie, to miejsca o znaczeniu historycznym, kulturalnym i społecznym.

Moja pierwsza "sesja" z Ingress trwała ponad 2 godziny. Przez ten czas przeszedłem kilka kilometrów, kilkanaście przejechałem. W miejscu, w którym mieszkam i które, jak uważałem, znam dobrze, znalazłem kilka interesujących miejsc, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Po wszystkim byłem zmęczony, ale czułem też satysfakcję jako gracz i historyk.

Ingress to projekt niezwykły. Bodajże pierwsze takie wykorzystanie rozszerzonej rzeczywistości. Ingress jest wszędzie wokół ciebie. Gdy jesteś w domu, w pracy, gdy idziesz do kina, jedziesz do innego miasta, lecisz na drugi koniec Ziemi. Ingress jest żywy. Społeczność graczy także żyje aktywnie - wystarczy zajrzeć na stronę projektu na Google+. Na całym świecie przez całą dobę trwają zmagania, ruszają wielkie ofensywy, jak w Brytanii, gdzie niedawno w całym kraju trwała "Operacja Lighthouse".

Warto wypróbować Ingress i przekonać się, że smartfony to nie tylko zabawki do przeglądania Facebooka. Wykorzystane w odpowiedni sposób, mogą dać coś nowego, ciekawego.

Pod powierzchnią rzeczywistości toczy się wojna. Zmagają się ze sobą rebelianci, walczący o przestrzeganie praw jednostki i oświeceni, pragnący wprowadzić ludzkość na nowy poziom ewolucji.

Po której stronie się opowiesz?

środa, 4 grudnia 2013

Wyznanie ateisty

Tak, to będzie atak na Kościół - a na pewno tak zostanie odczytany. Dotyczy tego, czym Kościół katolicki w Polsce jest, jaką twarz pokazał, zwłaszcza po wydarzeniach na Dominikanie.

Wizerunek instytucji tworzony jest zawsze przede wszystkim przez ludzi, którzy mają największy dostęp do mediów. A w Kościele największy mają, oczywiście, biskupi. Zadbali o to zresztą sami, wypowiadając się w sposób, który przyciąga dziennikarzy jak światło przyciąga komary. Kościół jako instytucja, ze wszystkimi swoimi grzechami, nie był atakowany. Dopóki sam tego ataku nie sprowokował.

W ustach zwykłego człowieka słowa o dzieciach wchodzących dorosłym do łóżka byłyby co najmniej niesmaczne. W ustach duchownego, dodatkowo rangi biskupiej, są one rażące. Bronienie ludzi podejrzewanych o pedofilię - jest gorszące. Chronienie "swoich" za wszelką cenę - przypomina towarzyszy partyjnych, którzy nawzajem osłaniają swoje plecy i próbują wmówić ludziom, że zapach szamba to tak naprawdę fiołki.

Kościół na własną prośbę znalazł się w głębokiej defensywie. Ale po kolejnych wpadkach z tłumaczeniem pedofilii, gdy zdał sobie sprawę z rozpaczliwości tej linii obrony, zmienił taktykę. Wrócił do roli, którą tak lubi. Moralizatora, ostatniego obrońcy wartości polskich, europejskich i chrześcijańskich. A wrogiem, którego znalazł tym razem, stał się mitologiczny w ustach księży biskupów "gender". Wykorzystując niewiedzę wierzących, rzucając populistyczne hasła, porównując gender do komunizmu, Kościół został samozwańczym sędzią.

I w tym momencie pokazał, jaki jest naprawdę. Pokazał, że chrześcijańskie miłowanie bliźniego, szacunek dla odmienności to dla niego (wybaczcie personifikację Kościoła) spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Że dla osiągnięcia swoich celów potrafi kłamać, manipulować, wykorzystywać niewiedzę - ponieważ na porównanie gender do komunizmu, na próby usprawiedliwiania pedofilii, a czasem agresji, nikt, kto ma chociaż cień wiedzy o świecie i odrobinę własnego zdania, nie zgodzi się. Pokazał, że jest pełen gniewu i pogardy dla odmienności. Że nie potrafi - ba! nie chce - dyskutować z nikim, kto ma odmienne poglądy, ponieważ traktuje go jak wroga.

Jest to instytucja, która potrafi do swoich potrzeb naginać nawet słowa swojego zwierzchnika, papieża. I fakt, iż to samo czynią także przeciwnicy Kościoła, w niczym tego nie usprawiedliwia.

Dlatego oświadczam: brzydzę się polskim Kościołem.

Polski Kościół katolicki jest dla mnie instytucją odrażającą. Z którą nie chcę mieć nic wspólnego. Ale która, niestety, wciąż silnie oddziałuje na życie publiczne przez symbiozę z dużą częścią polityków.

Zarazem przepraszam wielu wspaniałych ludzi, którzy znajdują się w tej instytucji. Którzy robią wiele dobrego. Zdaję sobie sprawę, że to nie ich wina, że niektórzy członkowie Kościoła bardzo przyczynili się do dorobienia mu tak brzydkiej gęby.

piątek, 15 listopada 2013

Red Fang - Whales and Leeches

Mastodon z Oregonu. Zanim przesłuchałem Whales and Leeches znalazłem taki opis Red Fang. Niestety, Red Fang zderzenie z rzeczywistością zalicza równie udane, jak Titanic z górą lodową.

Złożone kompozycje, wielokrotne zmiany rytmu, granie niczym podłączeni do wysokiego napięcia King Crimson... Niby tak. Niby wszystko tu jest. Ale...

Tym, co w muzyce Mastodona jest najpiękniejsze, jest niezwykła pomysłowość, nieprzebrane bogactwo rytmów i riffów, których nie powstydziliby się sami Carl Palmer i Steve Howe. Troy Sanders, Brann Dailor i reszta kapeli mają niezwykłą wyobraźnię i wyczucie muzyczne. Coś, czego brakuje Red Fang.

Zmiany rytmu i melodii są, ale co z tego, skoro wszystkie bardzo podobne i - po chwili - nużące. Jednocześnie w dążeniu do stworzenia złożonych utworów zatraca się energia muzyki. A energia, żywiołowość to coś, czego nie można wyciąć z rocka i metalu. Bez tego - w Whales and Leeches szybko wkrada się nuda.

Bardzo przeciętna to płyta. Red Fang brakuje kłów, żeby porządnie ugryźć.

2/5