niedziela, 25 września 2011

Hamujący Rollercoaster


A Dramatic Turn of Events
Dream Theater
Warner Music Poland

Bez ojca założyciela, Mike’a Portnoya, na perkusji, którego zastępuje weteran Mike Magnini, Dream Theater wydało swój jedenasty album studyjny. Mimo zmiany zawodnika Dream Theater pozostało sobą. Magnini, doświadczony i uzdolniony perkusista, choć nie ma na Dream Theater wpływu równie silnego, jak poprzednik, technicznie mu nie ustępuje. Natomiast A Dramatic Turn of Events zawiera wszystko, do czego Amerykanie przez blisko trzy dekady zdążyli przyzwyczaić.
I choć nowy album DT jest dobry i nie znalazły się na nim piosenki wyraźnie słabe, owo przyzwyczajenie jest głównym problemem, przez który A Dramatic Turn of Events nie dorównuje ostatnim płytom zespołu. Choćby Black Clouds & Silver Linings. Progmetalowe brzmienia są tutaj zbyt znajome. Wydaje się, że wszystko to już słyszeliśmy. A właściwie nie wydaje się. Bo tak jest. Dream Theater tym razem kładzie trochę większą emfazę na klawisze, i to Jordan Rudess często znajduje się na pierwszym planie ze swoimi solówkami, ale to właściwie jedyna zmiana, jaką można usłyszeć. Brakuje trochę szalonych zmian tempa i melodii. Solówki Petrucciego robią trochę mniejsze wrażenie, niż zwykle. Z całości największe wrażenie robi Lost Not Forgotten. Ale żadna z piosenek nie dorównuje zjawiskowemu The Count of Tuscany z poprzedniej płyty. Nie ma też potencjalnego hitu porównywalnego do Forsaken.
Dream Theater na A Dramatic Turn of Events przypominają kolejkę góską, która znalazła się na szczycie pętli. Czujemy, że już, zaraz, natychmiast ruszy pełnym pędem, przerazi nas i zaskoczy. Ale nigdy do końca tego nie robi. Brakuje w tym daniu odrobiny wirtuozerii, różnorodności i szaleństwa, ktore są sednem progrocka. Nie jest przyprawione jak należy.
Ale w żadnym wypadku nie można A Dramatic Turn of Events nazwać złą płytą. Jest solidnym, rzemieślniczym dziełem, nie robiącym takiego wrażenia, jak prace mistrzów, ale zasługującym na docenienie.

Michał J. Adamczyk

czwartek, 22 września 2011

Spin-off

Zarys fabuły nowej powieści w świecie “Zmierzchu”:

DWA KSIĘŻYCE

Czas i miejsce akcji:
Wrzesień-grudzień 2011, kilka centrów handlowych, Puszcza Białowieska. Wokół biegają żubry, zajączki i rysie, oraz sklepowi drapieżnicy. Być może także jeden lub dwa bizony. W powietrzu unoszą się motyle. Czarne.
Bohaterowie:
Justyna Toczek - samotna, nieco fajtłapowata osiemnastolatka. Marzy o facecie, który zakocha się w niej bez pamięci. Dodatkowym atutem byłoby stanowisko dyrektorskie w międzynarodowej korporacji.
Edzio Woźniak - członek zarządu dużej polskiej rafinerii. Jeździ dużym samochodem i poszukuje młodszej od siebie kobiety, która doceni jego pokaźne konto bankowe. Prywatnie wampir.
Marek Kaczyński - przyjaciej Justyny ze szkoły. Mający problemy ze wzrokiem komputerowy geniusz i pasjonat gier fabularnych. Innymi słowy Nerd. Potajemnie kolekcjonuje zdjęcia Justyny i zbiera się, żeby zaprosić ją do KFC.
Fabuła:
Justynka spotyka Edzia w Złotych Tarasach. Prawidłowo ocenia ilość zer na jego koncie bankowym i zakochuje się w nim od drugiego wejrzenia. Bierze sprawy w swoje ręce, podchodzi do Edzia i pyta, czy Edzio kupi jej komplecik bielizny. Dodaje, że na pewno mu się spodoba w nim. Edzio kupuje komplecik bielizny. Następnie zabiera Justynkę na Big Maca. Wstyd z powodu niskiego wzrostu, nadwagi i łysiny sprawia jednak, że odrzuca propozycję Justynki, żeby pojechali do jego domu w Konstancinie. Umawiają się następnego dnia w Blue City.
Rano w liceum Justynki: Mareczek, jąkając się, proponuje Justynce pójście do KFC. Justynka odmawia, choć jest jej szkoda przyjaciela. Mareczek zamyka się na godzinę (lekcja WF-u) w toalecie.
W Złotych Tarasach: Edzio kupuje Justynce buty od Gucciego. Jedzą kolację w Pizza Hut. Jutsynka drugi raz proponuje, żeby Edzio zabrał ją do Konstancina. Edzio odmawia. Obiecuje w zamian, że w weekend zabierze ją do willi w Białowieży. Dodaje, że tam zdradzi jej swoją tajemnicę. Marek obserwuje scenę zza paproci. Wieczorem bierze taksówkę, jedzie za Edziem aż do Konstancina i poznaje jego sekret.
W szkole: Mareczek mówi Justynce, że Edzio jest wampirem. Justynka jest zachwycona. Zrozpaczony Mareczek wyjawia, że jest wilkołakiem. Justynka żąda, żeby udowodnił. Pełnia jest za dwa tygodnie.
W Białowieży: Edzio zabiera Justynkę na spacer po puszczy. Mareczek obserwuje parę, ubrany w niedźwiedzią skórę (wilczej nie znalazł), gotów wyskoczyć z krzaków, ale nie ujawnia się. Trochę się wstydzi. Potem Edzio zabiera Justynkę do willi na kolację przy świecach. Otwiera butelkę Cabernet Sauvignon rocznik 94. Daje Justynce nowego Sony Ericssona. Justynka oświadcza, że go kocha. Edzio powstrzymuje próbującą rzucić się na niego dziewczynę. Prosi, żeby poczekała do zmierzchu. O 18:41 (zachód słońca) zmienia się w 22-latka i muskulaturze pływaka. Wyjawia, że jest wiecznie młodym wampirem finansowym, ale w słońcu zmienia się w pięćdziesięcioletniego biznesmena z kryzysem wieku średniego. Justynka znów rzuca się na Edzia. Tym razem jej nie powstrzymuje. Mareczek obserwuje scenę przez okno.
Kilka dni później, szkoła: Mareczek wyznaje Justynce, że podglądał ją. Justynka jest zła, ale gdy widzi łzy Mareczka i jej miękkie serce mięknie. Proponuje, że pozna go z Edziem. Mareczek odmawia. Przyznaje, że tak naprawdę nie jest wilkołakiem. Zamienia się w niego tylko w swojej ulubionej grze RPG.
Grudzień, po wielu spotkaniach: Justynka dzwoni do Edzia. Z radością oświadcza, że jest w ciąży. Oczekuje, że Edzio oświadczy się jej. Edzio odmawia. Mówi, że to dla dobra Justynki. Nie chce wprowadzać jej do drapieżnego świata finansowych wampirów. Mówi, że dziecko powinno mieć inne wzorce psychologiczne i otrzymać humanistyczne wykształcenie. Justynka straszy Edzia prawnikami. Edzio straszy Justynkę swoimi prawnikami. Dochodzi do pozasądowej ugody. Konto Justynki powiększa się o kilka zer, otrzymuje mieszkanie w Wilanowie i mercedesa SLS AMG w kolorze różowym. W zamian zrzeka się alimentów. Edzio nie będzie wychowywał dziecka.
Justynka decyduje się urodzić dziecko i wychować je na finansowego wampira. Dzwoni do Mareczka. Mareczek zabiera Justynkę do KFC.
Edzio wraca do Złotych Tarasów. Tego samego dnia kupuje komplecik koleżance Justynki.
Uwagi:
Połączyć fragmenty fabuły scenami spacerów po lesie i warszawskich centrach handlowych.
Edzio powinien kilka razy odebrać Justynkę ze szkoły.

KONIEC

***

Według New York Timesa książka jest na etapie pierwszych poprawek redakcyjnych. Liczy około 800 stron maszynopisu.
Data wydania nie jest jeszcze znana.
Paramount Pictures nabyło prawa do sfilmowania powieści. IMDB podaje, że głównym kandydatem do zagrania Edzia jest Danny DeVito.

niedziela, 18 września 2011

It's Funky!


Black and White America
Lenny Kravitz
Warner Music Poland

Black and White America jest jak wywoływanie duchów. Duchów Marvina Gaye’a, Jamesa Browna, Ameryki lat 70, młodości, funku i soulu. Lenny Kravitz nie tylko je wywołuje. Niczym mesjasz gitary przywraca je do życia.
Inspirowana dziś już klasyką muzyki, brzmiąca jak nagrana w innej epoce i w innych czasach, nowa płyta Kravitza nawet przez chwilę nie wydaje się archaiczna i nie na miejscu. Przez ponad godzinę pulsuje energią, każde nagranie jest trzy-czterominutową rozkoszą dla uszu, mieszanką soulu i rocka, która uzależnia. Podróżując w czasie Krativz odzyskał energię i przypomniał sobie jak powinien grać wirtuoz, którym jest. I choć brakuje tu monumentalnych i zapadających w pamięć solówek, jakie Kravitz potrafi zagrać, cały czas przypomina nam o swoich umiejętnościach i pomysłowości zgrabnymi riffami i pięknymi kompozycjami.
Jeśli należałoby Black and White America coś zarzucić, to brak oryginalności. Zbliża się miejscami tak bardzo do Gaye’a i Browna, jakby ich duchy rzeczywiście w niego wniknęły, a Stevie Wonder stał obok i pisał melodie i teksty. Nawet w chwilach największego zagubienia się w momentami doskonałych piosenkach ma się wrażenie, że Kravitz podpisał się pod kilkoma nieopublikowanymi utworami tych muzyków.
Jednak gdy słucha się nagrań nie ma to znaczenia. Black and White America to odrobina wspaniałej, rozgrzewającej muzyki na koniec lata. Jedna z najlepszych płyt Kravitza oraz jedeno z najciekawszych nagrań tego roku.


Michał J. Adamczyk

wtorek, 13 września 2011

Totalitaryzm czytelniczy


Zbliżają się wybory. Partie prześcigają się w wymyślaniu głupot. Przez najbliższy miesiąc będą się opluwać, produkować spoty mające tyle sensu co grill w styczniu, próbowały dotrzeć do niezdecydowanych, którzy pozostaną niezdecydowani, podczas gdy wyborcy PiS utwierdzą się, że na PiS trzeba głosować, a wyborcy PO będą jeszcze bardziej pewni, że głosowanie na PiS równałoby się wypowiedzeniu wojny Rosji. Oczekuję czegoś innego. Mam w związku z tym kilka pomysłów i zamiar zagłosowania na partię, która obieca mi ich zrealizowanie.
A więc stawiam tezę: w Polsce poziom czytelnictwa i świadomości kulturalnej jest skandalicznie niski. Należy to poprawić. I to przynajmniej dwukrotnie. Mam też gotowe rozwiązania, które zadziałają z całą pewnością. Wystarczy odrobinę stanowczości.
Największą czytelnią w kraju nie jest Biblioteka Narodowa. Ani BUW. Największą czytelnią jest metro. Dla tych, którzy nie byli w Warszawie - wchodzicie do metra, pięć osób po prawej, pięć po lewej, cztery tłoczą się tuż przy was. W tej czternastoosobowej grupie siedem osób to czytelnicy, trzy bawią się komórkami, a jedna to szukający okazji kieszonkowiec. Pozostałe gapią się w przestrzeń. Połowa osób coś czyta. Z prostej statystyki wynika, że 50 procent użytkowników metra to czytelnicy. To o kilkanaście punktów procentowych więcej, niż średnia w Polsce.
Może by więc tak rozbudować metro? Nie o drugą czy trzecią linię w Warszawie. Objąć jego zasięgiem całą Polskę, a wagony - zwłaszcza w miastach, gdzie przystanki są blisko jeden drugiego - spowolnić. Gdyby między Świętokrzyską a Centrum (dla niewtajemniczonych - odległość między tymi stacjami wynosi mniej więcej tyle, co odległość od waszego domu/mieszkania do sklepu osiedlowego) pociąg jechał trzy minuty, między pozostałymi odpowiednio dłużej, a metro kończyło swój bieg w, powiedzmy, Ustrzykach Dolnych, czytać zaczęłoby jakieś 70 procent Polaków. Według ostrożnych szacunków. Kilka procent dalej bawiłoby się komórkami, dopóki nie skończyłyby im się baterie. Wtedy też otworzyłyby książki.
Dla miłośników gapienia się w przestrzeń możnaby zorganizować inną atrakcję. W miejsce wszechobecnych reklam szkół językowych, filmów dla dzieci i Playa, powiesiłoby się reprodukcje obrazów wielkich mistrzów. W pierwszym wagonie malarze renesansu. Gdzieś pośrodku barok a na kończu - Goya i romantycy.
Na potrzeby kieszonkowca każdy zabrałby dodatkową książkę.
Na tym nie kończą się moje postulaty. Na cały kraj należy rozszerzyć koncepcję ławek chopinowskich. Przy czym powinny grać wszystko od średniowiecznych pieśni po klasyczny jazz i rock. Wybryki jak współczesny pop i techno mogłyby pominąć. Wielkie telebimy w centrach miast będą odtwarzały najlepsze filmy i sztuki teatralne. Ustawowo należy też zakazać rozdawania ulotek z wszechobecnymi “Language Schools” i pizzeriami. Zamiast nich rozdawane by były ulotki i broszurki z poezją między innymi Mickiewicza, Keatsa, Miłosza. A w ramach resocjalizacji wprowadzone zostałyby obowiązkowe lektury filozoficzne, oraz wykłady i konwersatoria.
To oczywiście jedynie początek zmian. W dalszej kolejności, wykorzystując demokratyczne metody, partia, która chce zdobyć mój głos, powinna wprowadzić obowiązek posiadania w domu minimum książek. Myślę o liczbie pięćdziesięciu. Na początek. Później ustawowy próg byłby podnoszony. Dla młodych małżeństw, kupujących własne mieszkanie, powstałyby rządowe dofinansowania na stworzenie domowej biblioteczki i krótki okres przejściowy. Rozpoczęto by wprowadzanie ekspresjonizmu, abstrakcjonizmu i kubizmu do metra. Rozdawane na ulicach ulotki z wierszami rozrozłyby się do tomików poezji. Do więzień wprowadzonoby egzaminy z filozofii. Po oblaniu skazany traciłby możliwość zwolnienia warunkowego. Docelowo - zakończenia wyroku.
Natomiast obok obowiązkowego składania PiTów urzędnicy przyjmowaliby streszczenia i recenzje przeczytanych książek - w ramach kontroli, czy obywatel rzeczywiście czyta, czy tylko udaje.
Do rozważenia pozostawiam stworzenie i wysłanie na ulice lotnych brygad, losowo przepytujących Polaków z lektur, ostatnio przesłuchanych płyt i interpretacji sztuk innych.
Być może nie wszystkie moje postulaty nadają się do wprowadzenia od razu. Zdaję sobie sprawę, że budowa metra może potrwać kilka lub kilkanaście lat. Ale jestem gotów negocjować czas wprowadzania ich w życie. A jeśli ani rząd ani opozycja nie poprą moich żądań jestem gotów wyjść na ulice, spalić coś i spróbować wyrwać jedną lub dwie kostki brukowe. Skoro górnicy i stoczniowcy mogą, to i ja mogę!
Jestem pewien, że poprą mnie ostatni czytelnicy w Polsce. Owych siedmiu, których widziałem wczoraj w metrze.

Michał J. Adamczyk

sobota, 3 września 2011

Amputowana kreatywność


Trafiłem niedawno na stronę z najciekawszymi reklamami prasowymi i billboardami. Przeglądanie jej było fascynujące. Pomysłowość i kreatywność ich projektantów, umiejętność przyciągnięcia uwagi - a czasem zszokowania - sprawiają, że czuję do nich szacunek i autentycznie podziwiam ich prace. Autor strony zatytułował ją "70 kreatywnych reklam za którymi się obejrzysz". Trafił tytułem w dziesiątkę.
Z zainteresowaniem przeglądam też reklamy telewizyjne i w internecie. Czasami nawet w polskiej telewizji można zobaczyć coś ciekawego, jak film Nike’a “Write the Future” z okazji Mistrzostw Świata FIFA 2010, albo reklamę Heinekena z The Asteroids. Za każdym razem, gdy na nie patrzę, jestem przekonany, że korporacje dały filmowcom worek pieniędzy i powiedziały “idźcie i bawcie się”.
Do klasycznych należą reklamy Sony (zwłaszcza Playstation), Volkswagena, Coca Coli czy Pepsi. I nie tylko. Większość korporacji, bez względu na branżę, prześciga się w produkcji ciekawych, przyciągających uwagę tekstów, grafik, filmów. Najlepiej takich, które potencjalny klient będzie sam chciał oglądać - wyszuka je na YouTubie, a potem podzieli się nimi ze znajomymi. Którzy z kolei prześlą je dalszym znajomym.
W Polsce wygląda to kompletnie odwrotnie. W moim umyśle funkcjonują dwa symbole reklam, które można obejrzeć w tym kraju. Pierwszy - reklamy Winiar. Zawsze radosne rodzinki gotują wspólnie coś z torebki Winiar, po czym ze smakiem, mlaskając i wzdychając, zjadają. Z każdej z nich zapamiętuje się jedno: dzieci-narratorów, które dobierane są chyba według następujących preferencji - mają być jak najmniejsze, najbardziej sepleniące i najbardziej irytujące.
Drugi symbol to reklamy produktów gospodarstwa domowego. Konieczne dubbingowane z węgierskiego na polski. I koniecznie przedstawiające załamane zepsutą pralką, stanem łazienkowej fugi i niezwykle trudnymi do wyprania plamami ze smaru, trawy i keczupu (zawsze na jednej męskiej koszuli) kobiety w różnym wieku. Którym z radością na pomoc przychodzą producenci różnego rodzaju proszków i płynów, mogących spełnić najśmielsze marzenia każdej kobiety. Oto, specjalnie dla nich, sens życia w pigułce - kupić markowy proszek do prania dywanów i wyczyścić poszarzały dywan, żeby znów był biały. Lepsze niż orgazm.
Te krzykliwe, odstręczające i pozbawione jakiegokolwiek pomysłu reklamy irytują. Ale nie tylko. Trochę też smucą.
Reklamy w Polsce cierpią na tę samą chorobę, co filmy, seriale i muzyka. Boją się oryginalności. Bo oryginalność może być kontrowersyjna. A do kontrowersyjności ktoś może się przyczepić, skrytykować albo, co gorsza, nie kupić. Pracownicy działów marketingu, PR i reklamy w wielkich korporacjach pochodzą z innego gatunku, niż ich amerykańscy kuzyni. Wyewoluowali w zupełnie innych warunkach. W Stanach daje się im worek pieniędzy i zachęca do kreatywności. W Polsce pieniędzy daje się mniej, za to dużo różnych zasad “nie róbcie, nie wolno, nawet nie próbujcie”. Ostatnio nawet nie to. Ostatnio sprowadza się reklamy z kraju, gdzie jedno słowo składa się przeciętnie z dwóch tuzinów literek, i z lubością dubbinguje.
Nic dziwnego, że w Polsce tak nie lubi się reklam. Są krzykliwe, pozbawione pomysłu, zwyczajnie głupie. Czasami widzę angielskie reklamy telewizyjne. Nie są szczytem pomysłowości. Ale mają jedną przewagę - nie irytują. Można zostawić włączony telewizor i przeczekać, a nie rzucać się po pilota, żeby je wyłączyć. Amerykańskie zafascynowanie reklamami jest dla większości Polaków zwyczajnie obce. Zwyczajnie trudno, po karmieniu węgierskimi i niemieckimi produkcjami, zrozumieć, dlaczego reklamy w trakcie Superbowl kosztują wiele milionów dolarów, a spora grupa widzów siada przed telewizorami nie z powodu meczu, ale po to, żeby zobaczyć najnowszą akcję promocyjną Intela.
Świadczy to też o Polakach, tak często żyjących schematami, pozbawionych kreatywności, bojących się wyrażania własnego zdania i zrobienia czegoś, co inni mogą skrytykować.
A tymczasem pójdę raz jeszcze obejrzeć brodatego Rooneya.