wtorek, 28 czerwca 2011

W gierczany świat… - rzecz o Gamedecu

W zeszłym roku, drugą częścią „Zabaweczek” („Gamedec. Zabaweczki. Sztorm”) Marcin Przybyłek zamknął – jak  powiedział – pierwszy epizod przygód Gamedeca, Torkila Aymore’a.  W niedalekiej przyszłości ma ukazać się tom piąty – początek drugiej  przygody. Przez ten czas zmieniał się świat zamknięty w opowiadaniach i powieściach, zmieniał się bohater. Zmieniał się też styl i charakter tekstów Marcina.
Marcin Przybyłek -
"Gamedec. Granica
rzeczywistości"
Marcin Przybyłek w Gamedecu stworzył jeden z pierwszych w Polsce światów wpisujących się w popularny i rozwijający się nurt science fiction zafascynowanej transhumanizmem. O znaczeniu tego nurtu może świadczyć popularność tekstów Dukaja („Perfekcyjna niedoskonałość”), Strossa („Accelerando”, „Szklany dom”), Richarda Morgana  - wymieniając tylko kilku spośród najbardziej znanych – i nagrody, jakie otrzymują. W książkach Marcina znajdują się wszystkie elementy potrzebne, żeby zakwalifikować Gamedeca do tegoż nurtu. Gwałtowny rozwój technologii cyfrowych i biologicznych, oraz nanotechnologii, z jednej strony umożliwiających tworzenie postludzi – u Marcina przypominających zrekonstruowanych herosów greckich z „Ilionu” i „Olimpu” Dana Simmonsa – z drugiej zbliżających postczłowieka do powstania technologicznej Osobliwości.
 Trzymając się tego nurtu, Gamedec zmienia się wewnętrznie. „Granica rzeczywistości” stylistycznie najbardziej przypomina cyberpunk, choć bez silnie zaznaczonego pesymizmu, tak często towarzyszącego temu gatunkowi. Jest też wyraźnie zaznaczony element rodem z czarnego kryminału – Torkil, niczym Marlowe, jest prywatnym detektywem, indywidualistą, uciekającym od świata, marzącym o spokoju, a jednocześnie mającym niebywały wręcz talent do  wpadania w poważne  kłopoty  – i taki sam talent do wychodzenia z nich. Z kolei powieści coraz bardziej ciążą w stronę space opery, z elementami militarnej fantastyki.
Podstawowymi problemami, z jakimi mierzy się Torkil Aymore, są możliwości i wybory, przed jakimi staje on sam w miarę, jak porywają go wydarzenia, a technologia coraz bardziej przekształca – i Stratos Thirii – wykreowana cyfrowo Bestia, która, wymknąwszy się spod jakiejkolwiek kontroli, zaczyna zagrażać Ziemi.
Z jednej strony mamy rozwijającego się Torkila i jego przyjaciół, znajomych, przekraczających granice tego, co znane i możliwe dla homo sapiens. Coraz sprawniejsze ciała, zamiana powłok, tworzenie sztucznych i modyfikowanie ludzkich umysłów, wykorzystywanie ukrytego ludzkiego potencjału. Aymore (a także podobni mu żołnierze MaodAnu – Ranowie) jest symbolem ludzkiego postępu, możliwości, które drzemią uśpione w ludziach. Do których być może dostaniemy się, jeśli wspomoże nas zaawansowana  technologia  – ale przede wszystkim, jeśli będziemy dość silni, uparci i ludzcy – ponieważ człowieczeństwo jest warunkiem koniecznym i najważniejszym – żeby je odkrywać.
Natomiast Stratos Thirii jest lustrzanym odbiciem wszystkiego, czym jest Torkil. Jest techniką, która, nieopanowana, wypacza ludzi. To, co u Torkila jest siłą, mającą chronić jego i innych, w Armii Bestii jest skierowane przeciw ludziom. Także się rozwija, ale o ile Ranowie starają się doskonalić swoje umiejętności i rozwijać ludzkość – Stratos doskonali umiejętności niszczenia, jest bezcelową agresją, wcielonym chaosem.
Mamy więc w Gamedecu obraz technologii zbawiającej, dzięki której można oszukać nawet śmierć, służącej ludziom, oraz wypaczonej technologii, która zaczyna ludźmi sterować i ich niszczyć. Z jednej strony mamy więc kurzweilowski optymizm, że technologia, nawet ta zaawansowana, ocierająca się o potężne sztuczne inteligencje, będzie nam służyć i nas wspierać. Z drugiej strony stawiamy obawy o to, czy technologia nie wypacza człowieczeństwa, czy człowiek zupełnie zagubiony w cyfrowych światach w końcu go nie zatraci. Według Przybyłka  to poważna groźba. Na tyle duża, że ludzie, którzy technologii nie dali się zdominować, zmuszeni są  do ucieczki.
Można by też powiedzieć, że z jednej strony mamy do czynienia z nietzscheańską Wolą Mocy, z drugiej z jej wypaczeniem, przeciwieństwem. A może – aby coraz bardziej zaawansowana technologia nie zaczęła nami rządzić, musimy posiadać Wolę?
Nawet wtedy nie ma gwarancji, że wygramy. Być może Bestia – zakorzeniony w ludziach pierwiastek zniszczenia i śmierci – jest nie do pokonania.
Torkil  rozwija się. Obserwujemy go, jak od zwykłego gierczanego detektywa ewoluuje w postczłowieka i mierzy się z największym zagrożeniem. Obserwujemy zmieniające się społeczeństwo. Pojawiające się i odchodzące mody, galopującą technikę. Dostajemy nano i biotechnologię, wirtualną rzeczywistość, SI, podróże w kosmosie i zasiedlanie nowych planet. Marcin Przybyłek tworzy z tego ciekawą mieszankę, świat, który zdaje się żyć i pulsować, jest w ciągłym ruchu. A mimo to wszystkim „Gamedecom” czegoś brakuje, nie dorównują  najlepszym książkom w gatunku.
Spada to częściowo na tendencję do popadania w schemat.  Świat  umyka temu problemowi,  a Torkilowi nie zawsze się udaje. I to o dziwo nie, gdy jest prywatnym detektywem, tylko gdy staje się nadczłowiekiem.
Marcin Przybyłek -
"Gamedec. Zabaweczki.
Błyski."
Już pod koniec „Sprzedawców lokomotyw” mamy do czynienia ze zmianą. Miotany dotychczas przez wydarzenia i przez cudze plany Torkil nagle staje się kimś w rodzaju mesjasza. Okazuje się jedynym, który może ocalić Sieć. Nie potężne organizacje i korporacje, nie kraje, nie Narody Zjednoczone – tylko właśnie Torkil Aymore. Dodatkowo przez wydarzenia zakończenia nasuwają się nie do końca pozytywne skojarzenia z filmami sensacyjnymi lat 80. Gamedec nie był herosem. Nagle zamienia się w jednego z nich. W „Zabaweczkach” jest to kontynuowane. Co prawda przez jakiś czas znów jest manipulowany i wykorzystywany, ale w ostatecznym rozrachunku to on jest  tym pierwszym i najsilniejszym – pierwszym postczłowiekiem, którego umysł skrywa tajemnicę pokonania Bestii. Którą wyjawi, ale najpierw musi poznać sam siebie, dotrzeć jeszcze głębiej w swoją psychikę.
Towarzyszy temu zmiana perspektywy. Jako gamedec Torkil był obserwatorem rzeczywistości od wewnątrz. Widział i komentował wiele zmian społecznych, technicznych, które zachodziły w świecie. W miarę jak awansuje do roli herosa, zmienia perspektywę na bardziej boską – to znaczy oddaloną od świata, widzącego nie tyle pojedyncze zdarzenia i ludzi, co ciąg wydarzeń. Całą historię?
Odpowiada to zmianie charakteru książki. Ale z każdą stroną Torkil staje się jednocześnie coraz bardziej oddalony. Z jednej strony zawęża się krąg jego bliskich – przyjaciół i kochanek. Z drugiej – jak przystało na mesjasza – zaczyna myśleć o opiekowaniu się milionami ludzi.
Każdy człowiek to jednostka. Ale milion ludzi, na których patrzy się z perspektywy ptaka – żeby nie powiedzieć boga – to chaotyczna, bezosobowa masa. Emocje zmieniają się w liczby. Coraz mniej przejmujemy się tym, kto zginie. Zaczynamy kalkulować – ilu.
Jest jeszcze inny efekt zmiany perspektywy. Torkil z detektywa zmienia się w żołnierza. Zaczyna brać udział w wojnie. Bitwa, potyczka, pojedynek – są świetnymi sposobami na pokazanie ludzkich emocji. Ale koniecznym ku temu warunkiem jest pokazanie jej z perspektywy pojedynczych żołnierzy.
Udało się to Davidowi Weberowi w „Placówce Basilisk”. Pojedynek HMS Fearless z wrogiem, przedstawiony z punktu widzenia członków załóg obu okrętów, był bardzo ludzki – pełen strachu, bólu, śmierci, ale też determinacji i woli przeżycia – i zaprezentowany na miarę scen z „Das Boot”. To samo można powiedzieć o bitwie z „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” Wegnera, czy walkach w „Pierwszym uderzeniu” i „Tańcu z diabłem/Doktrynie piekieł” Johna Ringo (pod względem skali – liczby żołnierzy walczących po obu stronach – przewyższają wielokrotnie wszystko, co dotychczas Marcin napisał).
Ale przy dodawaniu kolejnych zer do liczby walczących znów grozi nam przejście od myślenie kto do myślenia ilu.
Kłopoty z uniknięciem tego ma David Weber. Kłopoty ma też Marcin Przybyłek. Kolejne bitwy zmieniają się coraz bardziej w pokaz mody zbrojeniowej – czyli co potrafi moja zbroja, czego wasza nie potrafi, albo mam większą spluwę od was – i wyliczanie, jak wielu ludzi jest pod nami. Żebyśmy tylko nic im nie zrobili.
U Webera zniszczenie całej Home Fleet nie robi takiego wrażenia, jak krytyczne uszkodzenie samotnego HMS Fearless. U Przybyłka zniszczenie kilkudziesięciu wielkich miast nie robi takiego wrażenia, jak śmierć jednej z bohaterek „Zabaweczek”. Wielkie liczby, wielkie zbroje, miasta, stają się popisami wyobraźni, które jednak przyćmiewają emocje.
Nie wiem, w którą stronę pójdzie piąta część Gamedeca. Być może Torkila czekają jeszcze większe bitwy, zbroje, jeszcze groźniejsze bronie i przeciwnicy. Być może powróci przypominający zbiór opowiadań torkilowski indywidualizm i odetchniemy odrobiną emocji. Być może Marcin Przybyłek znajdzie trzecią drogę.

Michał J Adamczyk

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Thomas Pynchon - Inherent Vice

Los Angeles, zima pod koniec 69 lyb na początku 70 roku. W biurze Larry’ego “Doca” Sportello pojawia się niespodziewanie jego była dziewczyna, Shasta Fay. Prosi go o pomoc w ochronie kochanka - miliardera i potentata budownictwa, Mickeya Wolfmanna, przeciw któremu spiskują podobno Pani Wolfmann i jej kochanek. Wkrótce potem do biura Doca przychodzi Tariq Khalil, żołnierz Czarnych Panter, który zleca Sportello odnalezienie Glena Charlocka, neonazisty, z którym prowadził interesy. Zupełnym przypadkiem Charlock należy do grupy motocyklistów ochraniających Wolfmanna.
Natychmiast, gdy Doc zjawia się w miejscu, w którym przebywa Wolfmann, ktoś pozbawia go przytomności. Po ocknięciu stwierdza, że Charlock nie żyje, Wolfmann i Shasta zaginęli, a sam znalazł się w towarzystwie wrednego i mającego wobec Doca plany detektywa LAPD.
Przez sentymentalizm i ciekastwo Doc Sportello znalazł się w samym środku intrygi, w którą zamieszani są jego była dziewczyna, kalifornijski miliarder, dwaj neonaziści, ścigany przez agentów FBI żołnierz Czarnych Panter, uzależniony od bananów w czekoladzie policjant, wykorzystujący Doca jako przynętę i przykrywkę dla własnych planów, płatny morderca i lichwiarz w jednym, niezupełnie martwy i niezupełne zaginiony były saksofonista rockowego zespołu, tajemnicza organizacja nazywająca się “Złoty Kieł”, grupa pierwszych w świecie hakerów i całe zastępy wielbicieli trawki i surfingu.
Powieść Pynchona to przede wszystkim prześwietna zabawa z tradycją czarnego kryminału. Osadzona w mieście detektywów, Los Angeles, ale przeniesiona w czasy Lata Miłości. Sportello - uzależniony od marihuany prywatny detektyw i hipis - jest pokręconym odpowiednikiem Marlowe’a - równie niezależnym i wiernym swoim zasadom, a jednocześnie równie podatnym na kłopoty. Trafia w intrygę, która go przerasta, pełną sprzecznych, politycznych, biznesowych i społecznych interesów, a mimo to, uparty, brnie w nią do końca, mimo, że wokół giną kolejne osoby, a sam porusza się po omacku, pchany przez własną ciekawość i plany detektywa Bjornsena, który jest na prywatnej krucjacie. Zarazem Doc różni się od Marlowe’a i wielu innych detektywów. Jest częścią hipisowskiej i surferskiej społeczności. Żyje otaczającym go światem, jest jego nieodłączną częścią i uczestnikiem, a nie outsiderem.
Jednocześnie Inherent Vice jest hołdem złożonym szalonym latom 60. Naiwność, idealizm i niewinność Sportello i jego znajomych zderzają się ze światem biznesu, policji i polityki. Pojawiły się już rysy, których nikt nie wymaże - napaść gangu Mansona, będąca zapowiedzią końca epoki hipisów, polityka Nixona i Reagana, przekształcająca Stany Zjednoczone, pierwsze komputery i sieci komputerowe, które odmienią świat na zawsze - upowszechnią informację, a zarazem zagrożą wolności.
Inherent Vice jest lżejsza od większości powieści Pynchona. Jest zabawą - unoszącym się w oparach absurdu i trawki hołdem latom 60. i tradycji Chandlera i Hammetta. Zaznaczony konflikt wartości zbliża książkę Pynchona do kryminałów europejskich, nie wyrywając jej jednocześnie z ram amerykańskiego czarnego kryminału. Inherent Vice nie jest książką tak nowatorską jak “Związek żydowskich policjantów” Chabona (które zarazem jeszcze silniej i jawniej odwołuje się do Chandlera), ale cały czas jest przyjemną i szaloną zabawą.

Michał J Adamczyk