czwartek, 3 czerwca 2010

Science Fiction Fantasy i Horror 56

Czerwcowy numer SFFiH upływa pod znakiem zmian. Ilość opowiadań przeszła w długość, oraz poprzestawiały się różne strony. Prenumerata trafiła na początek pisma, nieco zmienione graficznie felietony na sam koniec. Razem z ładną okładką sprawia to przyjemne wrażenie. A w każdym razie świeże. Ale wartości odżywczych jest wciąż mniej więcej tyle, ile było.
Wiele uwagi tym razem zbiera Jacek Piekara. Dostał okładkę i jest na niej najbardziej widoczny, a "Stowarzyszenie Nieumarłych Polaków" jest pierwszym z czterech opowiadań w numerze. Pierwszym co do kolejności i jakości. Każde zdanie wydaje się przemyślane i dopieszczone, na czym zyskuje tempo opowiadania - jest kilka momentów, które napisane w inny sposób, z mniejszą dawką ironii, dłużyłyby się niemiłosiernie. "Stowarzyszenie..." toczy się wokół wydarzeń we współczesnej Polsce, w której zmarli zaczęli wstawać z grobów. Jako wampiry, zombie, ghule, duchy - pełen zestaw. Nie wiadomo dlaczego. Natomiast ich "zmartwychwstanie" doprowadziło do niemałego chaosu - ożywieńcy domagają się praw obywatelskich, politycy muszą zareagować na nową sytuację, Kościół ponownie przemyśleć swoje dogmaty. A my przyglądamy się temu z punktu widzenia doradcy premiera. Wynika jednak z tego najważniejszy problem "Stowarzyszenia...". Ponieważ Jacek lubi politykę, i mamy tu z nią do czynienia, to "Stowarzyszeniu..." ciężko zdecydować się, czy być opowiadaniem, czy felietonem politycznym. I tak, jak lubię Jacka, tak nasze poglądy poważnie się różnią. Dlatego gdy część polityków i dziennikarzy obrywa jawnie i złośliwie, a ich przeciwnicy pokazani są lekko ironicznie, czuję zgrzytanie piasku w zębach. Popsuło mi to trochę zabawy. Ale to rzecz gustu. A właściwie poglądów politycznych. A "Stowarzyszenie..." to najlepsze opowiadanie numeru, i jedno z najlepszych, jakie w ostatnich miesiącach ukazały się w "SFFiH".
Potem niestety robi się gorzej. Galina Czernaja, w ramach gościnnych występów, prezentuje "Detektywa z Mokrych Psów: maniaka wody święconej". Czytając jej opowiadanie miałem wrażenie, że mam przed sobą przerobiony scenariusz "Hot Fuzz". O ile jednak angielska komedia wspina się na szczyty pastiszu, nie da się tego powiedzieć o opowiadaniu. Z założenia śmieszne, okazuje się kompletnie wyprane ze śmiechu. Komiczność sytuacji miała się opierać na pokazaniu naszej rzeczywistości w krzywym, piekielnym (dosłownie) zwierciadle. Więc dostajemy na przykład budynki z kamienia nagrobnego. Tylko, że to nie działa. Brak tu absurdu, zabawnych dialogów, błysku. Do zapomnienia.
Także opowiadanie Dawida Juraszka, "Oko za oko", nie zapada w pamięć. Cały czas najbardziej podobają mi się jego opowiadania o Xiao Longu. Czytając "Oko..." przyszła mi do głowy nazwa "opowiadanie topograficzne". Przede wszystkim oglądamy Bielsko-Białą i Beskidy gdzieś za sto lat. Główny wątek opowiadania, trójkąt miłosny, na długie momenty zostaje daleko z tyłu. Nawet to nie dziwi, biorąc pod uwagę, że jest raczej drętwy i nieprzekonujący. Ale większym problemem jest to, że świat z przełomu XXI i XXII wieku jest jeszcze bardziej nieprzekonujący. Dawid bawił się polszczyzną, wplatając w nie obce, głównie angielskie wyrazy, pokazuje technologie przyszłości, modę z dwudziestego drugiego wieku - i wszystko wydaje się plastikowe, sztywne i mało realne.
Ostatnie w numerze opowiadanie, "Marny czarny" Jacka Adamczyka, nie dziwi, biorąc pod uwagę, że autor był redaktorem naczelnym "Przeglądu sportowego", a za kilka dni rozpoczynają się Mistrzostwa Świata. Dostaliśmy więc opowiadanie o piłce nożnej. A konkretnie o korupcji w piłce z aniołem w tle. O piłce i korupcji w Polsce chyba wszystko już powiedziano. I "Marny czarny" nie odstaje od tego. Jest tu trochę za dużo powtarzania potocznych opinii - na czele z tą, że cała piłka jest, w mniejszym lub większym stopniu, skorumpowana.
Wśród publicystyki dwa razy dostajemy Andrzeja Pilipiuka. Najpierw jest męczony wywiadem, potem sam pisze. Po przeczytaniu zwłaszcza wywiadu jestem coraz bardziej przekonany, że Pilipiuk niezupełnie żyje w tym wymiarze. Raczej gdzieś na pograniczu innego wymiaru, a z naszym ma dość luźny kontakt. Zmęczywszy pytania, które już wiele razy mu zadawano, i odpowiedzi, których nieraz już udzielał, pozostałem z poczuciem lekkiego odrealnienia, a po felietonie już mi zostało.
Nieco na ziemię ściągnęły mnie "Jeremiady" Grzędowicza i felieton Agnieszki Szady. Niestety jeden i drugi zajęły się tematami przerobionymi już na wiele sposobów i doskonale mi znanymi - czyli komercją w sztuce, oraz satanizmem "Harry'ego Pottera" i innych książek młodzieżowych. Wiedzy autorom nie odmówię, ale w swoich tekstach nie zaprezentowali nowych, ciekawych punktów widzenia.
Królem felietonów został niniejszym Romek Pawlak. Choć po raz kolejny zajmuje się problemami o skali kosmicznej, dobiera akurat te, które nie zawsze są dobrze znane. Do tego jest najzabawniejszy. Z całą pewnością najlepszy felieton.