poniedziałek, 5 marca 2012

Motywacja pałą

Jak najlepiej zmotywować pracownika? Dziecko? Wiernego? Pozytywnie. Umiejętnie chwaląc go za sukcesy. Gdyby Kościół Katolicki to rozumiał Rzym dziś rządziłby połową świata, a tuziny małych firm zmieniłyby się w wielkie korporacje.


Ale nie rozumieją. Nawet dzisiaj podstawową formą motywacji jest motywacja na Stalina. Jak nie wyrobisz 150% normy skończysz kopiąc sól na Syberii, pijąc bardzo dobrze schłodzone drinki i z obiadami na wynos. Absolutnym mistrzem tego typu motywacji jest Kościół Katolicki. Od setek lat stosuje metodę na grzech. Jak nie zrobisz tego, co mówimy, wylądujesz w piekle, ze Stalinem, Hitlerem i Pol Potem za sąsiadów. A wujek Lucyfer już grzeje dla ciebie przytulną kąpiel w siarce.


Czy kogoś, poza zatwardziałymi tradycjonalistami i ludźmi, którzy nad niczym się nie zastanawiają więc nic ich nie dziwi, zdumiewa, że Rzym traci wpływy? Od dekad jest w głębokiej defensywie w Europie. Od dekad nie zdobywa nowych wyznawców. A od jakiegoś czasu zaczyna wycofywać się z Ameryki Łacińskiej. W chrześcijaństwie triumfuje protestantyzm. Nie tylko młodszy, bardziej energiczny i elastyczny, ale też w wielu ze swych odmian stosujący pozytywną motywację. "Bóg cię kocha". "Módl się, a przyjmie cię do siebie". "Tańczmy, śpiewajmy, bawmy się i cieszmy, bo bóg nas kocha!". Papież daje wiernym groźbę wiecznego potępienia, a mówiąc o raju posługuje się tonem sugerującym, że chwilę wcześniej czuwał nad łóżkiem umierającego przyjaciela. U protestantów jest odwrotnie. Dlatego wygrywają.


Trochę też dlatego, że nie obrażają się, gdy kobieta chce wygłosić kazanie.


Tego samego problemu, którego nie zauważa dostojny Benedykt, nie zauważają też pracodawcy. Ich zdaniem najlepszą motywacją jest kij, nie marchewka. Komu zdarzyło się spotkać z pochwałą za bardzo dobrze wykonaną pracę, ręka do góry. Nie tak wiele osób. Kto odwrotnie, za pomyłkę czy błąd, choć zauważony i naprawiony, dostał ochrzan przy innych pracownikach? Więcej, prawda?


Najlepszymi generałami w historii byli ci, którzy potrafili zmotywować żołnierzy do walki swoją charyzmą. Gdy generał pokazuje, że dla żołnierza zrobi wszystko, żołnierz jest gotów zrobić wszystko dla generała. Gdy generał jest zamordystą, rządzącym twardą ręką i kreującym się na półboga, żołnierz walczy ze strachu. Czyli zawsze gorzej. To samo powinni zrozumieć księża, pracodawcy, rodzice. Kij zadziała. Zmusi do pracy. Ale na krótko. Skutki uboczne obejmują niechęć, wrogość, niedbalstwo, olewczość i inne.


Wiele osób za bardzo lubi używać kija.


Michał J Adamczyk

sobota, 3 marca 2012

Niedobry metal

Zabawną rzecz zauważyłem ostatnio, czekając na metro - plakaty reklamujący nowy program tvn-u, "Surowi rodzice". Plakaty w których złymi, niedobrymi i niegrzecznymi nastolatkami są gotka i metal.


Pomijając już samą jakość programu, który, jako reality-show, będzie odmóżdżającą rozrywką dla niewybrednych, interesująco przedstawia się obraz złej młodzieży, prezentowany przez programy tvn. Niebezpiecznymi osobnikami okazują się często członkowie subkultur. Każdy ubrany w skórę z ćwiekami, noszący dredy, słuchający metalu, reggae, punku, rapu, jest podejrzany. Przynależność do subkultury jest niebezpieczna. Metalowiec, z długimi włosami i w skórach, słuchający głośnej muzyki, w której growluje się o pogańskich mitach, a być może nawet o szatanie, nie może być wartościowym członkiem społeczeństwa. Nie chodzi do kościoła. Na pewno nie ma autorytetów. Ukradkiem pije, wciąga i pali. Tylko czeka, żeby popełnić przestępstwo. Ale, jak sugerują reklamy "Surowych rodziców", i takich można naprostować.


Co w tym zabawnego? To, iż taki obraz subkultur prezentuje telewizja, która stara się uchodzić za lekko liberalną, skierowaną do mieszkańców wielkich miast i ludzi raczej młodych. A w rzeczywistości wygląda na podszytą małomiasteczkowością.


Nie tak dawno, w kompletnie obcym mi miejscu, wracałem nocą do lokum. Po drodze wpadłem w grupę kilkudziesięciu metali, idących na koncert. Minęliśmy się. Oni - zajęci muzyką, ja - zajęty swoimi sprawami. Nawet przez chwilę nie czułem się zagrożony, nie miałem wrażenia, że któryś z nich chce mnie okraść i pobić. Chwilę później mijałem trójkę "złotych chłopców" w dresach, z podgolonymi karkami, na sterydach, podpitych, idących na imprezę (w tle odgłosy techno) i ze słownictwem bogatym w wyrazy na "k". I czułem się dużo bardziej zagrożony, niż przy dwóch tuzinach metali.


Ale zawsze to ja mogę być w błędzie. Zobaczymy. Za następnym razem, gdy zobaczę dwa tuziny metali, też nie przejdę na drugą stronę ulicy. Może tym razem okaże się, iż to tvn ma rację.


Michał J Adamczyk

czwartek, 1 marca 2012

Co z tym Googlem?


Ludzie nie mają żadnych problemów. Prowadzą życie tak nudne i nieciekawe. Poszukują każdej okazji, żeby się rozerwać. Pokrzyczeć. Pokazać się.

Teraz przyszła kolej na Google'a. Koncern, zmieniając politykę prywatności, wystawił się na bicie. Przepisy, które dziś weszły w życie, za niezgodne z prawem UE uznała Komisarz ds. sprawiedliwości Unii, Viviane Reding. Takie samo oświadczenie złożyły różne rządowe i pozarządowe organizacje między innymi we Francji i Anglii. Co takiego zrobiło Google, że spotkało się z oskarżeniami o łamanie europejskiego prawa?

Przeczytałem nową politykę prywatności Google'a. W rzeczywistości nie zmienia się w niej wiele. Już wcześniej Google mógł udostępniać informacje z jednej swojej usługi innej. Informacje z Gmaila mogły powędrować do YouTube'a, z YouTube'a do wyszukiwarki i z powrotem. Pliki cookie robiły dokładnie to samo, co robią teraz. Geolokalizacja działała tak samo. Wszystkie zebrane przez Google informacje były – o dziwo, tak jak od dzisiaj – wykorzystywane do personalizacji wyszukiwań i wyświetlania reklam. Tak samo można łatwo uzyskać dostęp do informacji, które Google zebrało, edytowania ich, a także kasowania.

Może więc chodzi tylko i wyłącznie o przewrażliwienie krzyczących? Połączenie danych z wielu serwisów dla kogoś takiego, jak Google, jest naturalnym krokiem. W założeniu będą robić to samo, co teraz. Tylko będzie łatwiej. Dla „obrońców prywatności” oznacza to zaś łamanie prawa do prywatności, dążenie do zysku kosztem użytkowników sieci i, zapewne, jakieś potajemne knowania.

Ale przezabawny jest zwłaszcza jeden argument przeciwników nowej polityki – mianowicie, że Google dał za mało czasu na zapoznanie się z nią. Od dwóch miesięcy we wszystkich usługach amerykańskiej korporacji pojawiała się wyraźnie zaznaczona informacja o zmianie polityki. Google odsyłało użytkowników do strony z wyjaśnieniem zmian. Niektórym to nie wystarczyło. Zajmująca się chronieniem wolności osobistych brytyjska organizacja Big Brother Watch podała, że 47% użytkowników serwisów Google'a nie wiedziało o zmianie przepisów. I tylko 12% przeczytało nową umowę.

Sugeruję, żeby na całym świecie przeprowadzić badanie, ilu użytkowników komputerów czyta umowy o użytkowaniu aplikacji, które instalują na dysku twardym. Ilu z nich czyta zmiany regulaminów. Na pewno nie więcej, niż 12%. Reszta klika bez zastanowienia. OK i niech się instaluje. OK i chcę mieć konto na tej stronie. Jeśli gdzieś w umowie jest zgoda na sprzedaż nerki, nie zauważą tego.

Sieć działa w ten sposób od kilkunastu lat. Niewiele osób przejmuje się umowami. Niewiele więcej prawami autorskimi. I wszystko wciąż działa. Wiele osób jest zadowolonych. Nagle swoją politykę prywatności zmienia jedna firma. Czy to coś zmieni?

Michał J Adamczyk