wtorek, 13 września 2011

Totalitaryzm czytelniczy


Zbliżają się wybory. Partie prześcigają się w wymyślaniu głupot. Przez najbliższy miesiąc będą się opluwać, produkować spoty mające tyle sensu co grill w styczniu, próbowały dotrzeć do niezdecydowanych, którzy pozostaną niezdecydowani, podczas gdy wyborcy PiS utwierdzą się, że na PiS trzeba głosować, a wyborcy PO będą jeszcze bardziej pewni, że głosowanie na PiS równałoby się wypowiedzeniu wojny Rosji. Oczekuję czegoś innego. Mam w związku z tym kilka pomysłów i zamiar zagłosowania na partię, która obieca mi ich zrealizowanie.
A więc stawiam tezę: w Polsce poziom czytelnictwa i świadomości kulturalnej jest skandalicznie niski. Należy to poprawić. I to przynajmniej dwukrotnie. Mam też gotowe rozwiązania, które zadziałają z całą pewnością. Wystarczy odrobinę stanowczości.
Największą czytelnią w kraju nie jest Biblioteka Narodowa. Ani BUW. Największą czytelnią jest metro. Dla tych, którzy nie byli w Warszawie - wchodzicie do metra, pięć osób po prawej, pięć po lewej, cztery tłoczą się tuż przy was. W tej czternastoosobowej grupie siedem osób to czytelnicy, trzy bawią się komórkami, a jedna to szukający okazji kieszonkowiec. Pozostałe gapią się w przestrzeń. Połowa osób coś czyta. Z prostej statystyki wynika, że 50 procent użytkowników metra to czytelnicy. To o kilkanaście punktów procentowych więcej, niż średnia w Polsce.
Może by więc tak rozbudować metro? Nie o drugą czy trzecią linię w Warszawie. Objąć jego zasięgiem całą Polskę, a wagony - zwłaszcza w miastach, gdzie przystanki są blisko jeden drugiego - spowolnić. Gdyby między Świętokrzyską a Centrum (dla niewtajemniczonych - odległość między tymi stacjami wynosi mniej więcej tyle, co odległość od waszego domu/mieszkania do sklepu osiedlowego) pociąg jechał trzy minuty, między pozostałymi odpowiednio dłużej, a metro kończyło swój bieg w, powiedzmy, Ustrzykach Dolnych, czytać zaczęłoby jakieś 70 procent Polaków. Według ostrożnych szacunków. Kilka procent dalej bawiłoby się komórkami, dopóki nie skończyłyby im się baterie. Wtedy też otworzyłyby książki.
Dla miłośników gapienia się w przestrzeń możnaby zorganizować inną atrakcję. W miejsce wszechobecnych reklam szkół językowych, filmów dla dzieci i Playa, powiesiłoby się reprodukcje obrazów wielkich mistrzów. W pierwszym wagonie malarze renesansu. Gdzieś pośrodku barok a na kończu - Goya i romantycy.
Na potrzeby kieszonkowca każdy zabrałby dodatkową książkę.
Na tym nie kończą się moje postulaty. Na cały kraj należy rozszerzyć koncepcję ławek chopinowskich. Przy czym powinny grać wszystko od średniowiecznych pieśni po klasyczny jazz i rock. Wybryki jak współczesny pop i techno mogłyby pominąć. Wielkie telebimy w centrach miast będą odtwarzały najlepsze filmy i sztuki teatralne. Ustawowo należy też zakazać rozdawania ulotek z wszechobecnymi “Language Schools” i pizzeriami. Zamiast nich rozdawane by były ulotki i broszurki z poezją między innymi Mickiewicza, Keatsa, Miłosza. A w ramach resocjalizacji wprowadzone zostałyby obowiązkowe lektury filozoficzne, oraz wykłady i konwersatoria.
To oczywiście jedynie początek zmian. W dalszej kolejności, wykorzystując demokratyczne metody, partia, która chce zdobyć mój głos, powinna wprowadzić obowiązek posiadania w domu minimum książek. Myślę o liczbie pięćdziesięciu. Na początek. Później ustawowy próg byłby podnoszony. Dla młodych małżeństw, kupujących własne mieszkanie, powstałyby rządowe dofinansowania na stworzenie domowej biblioteczki i krótki okres przejściowy. Rozpoczęto by wprowadzanie ekspresjonizmu, abstrakcjonizmu i kubizmu do metra. Rozdawane na ulicach ulotki z wierszami rozrozłyby się do tomików poezji. Do więzień wprowadzonoby egzaminy z filozofii. Po oblaniu skazany traciłby możliwość zwolnienia warunkowego. Docelowo - zakończenia wyroku.
Natomiast obok obowiązkowego składania PiTów urzędnicy przyjmowaliby streszczenia i recenzje przeczytanych książek - w ramach kontroli, czy obywatel rzeczywiście czyta, czy tylko udaje.
Do rozważenia pozostawiam stworzenie i wysłanie na ulice lotnych brygad, losowo przepytujących Polaków z lektur, ostatnio przesłuchanych płyt i interpretacji sztuk innych.
Być może nie wszystkie moje postulaty nadają się do wprowadzenia od razu. Zdaję sobie sprawę, że budowa metra może potrwać kilka lub kilkanaście lat. Ale jestem gotów negocjować czas wprowadzania ich w życie. A jeśli ani rząd ani opozycja nie poprą moich żądań jestem gotów wyjść na ulice, spalić coś i spróbować wyrwać jedną lub dwie kostki brukowe. Skoro górnicy i stoczniowcy mogą, to i ja mogę!
Jestem pewien, że poprą mnie ostatni czytelnicy w Polsce. Owych siedmiu, których widziałem wczoraj w metrze.

Michał J. Adamczyk

0 komentarze:

Prześlij komentarz