czwartek, 8 kwietnia 2010

Bogactwo ubóstwa

Informacja na stronie Solarisu o wydaniu ostatniej części Trylogii Ciągu Williama Gibsona sprawiła, że znów zacząłem zastanawiać się nad tym, co w Polsce powinno zostać wydane. A co nigdy nie będzie. Wiem, Neuromancera i resztę przetłumaczono już wcześniej, ale krótka notka wywołała skojarzenie z książkami, których w Polsce nie tknięto.
Bo jest tego sporo.
Na dzień dobry można wymienić kilka powieści Charliego Strossa. Wydano Accelerando. W tłumaczeniu jest, lub powinno wkrótce być, Glasshouse - czyli luźna kontynuacja poprzedniej książki. Ale Stross od kilku lat niemal nie schodzi z list autorów nominowanych do najważniejszych nagród, i nie bez powodu, ponieważ napisał wiele innych, dobrych książek. Niedawny Halting State i Saturn's Children, trochę wcześniejsze Singularity Sky i Iron Sunrise. Nie będę ukrywał, że Stross to jeden z moich ulubionych autorów, do tego coraz bardziej w Polsce znany i popularny. Nawet Palikot nie wytłumaczy mi, dlaczego nikt nie zabiera się za jego powieści. I to biorąc pod uwagę, że This is Spar... Znaczy się Polska.
Gdyby problem dotyczył tylko Strossa, nie byłoby tak źle. Prawdziwym problemem jest to, że dotyczy wielu innych autorów.
Ian MacLeod i Ken MacLeod, Robert Charles Wilson, Cory Doctorow, Caitlin R. Kiernan, Cherie Priest, Ian McDonald, Mark Danielewski, Geoff Ryman... Niech mnie krasnoludki, jeśli nie są świetnymi pisarzami. A do tej pory albo pies z kulawą nogą nie zainteresował się nimi, albo ledwo liźnięto ich prace. A mógłbym wymieniać dalej.
Może się mylę, ale widzę trzy powody takiego stanu rzeczy. Można brać pod uwagę osobno, albo zmieszać w szejkerze i przełknąć razem.
Pierwszym jest cały czas trwająca popularność polskiej fantastyki. Nie ma w tym nic złego, tym bardziej, że mamy własnych dobrych autorów, w tym kilku, którzy mogliby rywalizować z najlepszymi zachodnimi - ot, choćby Dukaj, Wegner czy Orbitowski. Nie, żeby było ich wielu, ale są. I to polska fantastyka przyciąga uwagę większości odbiorców, tym samym, siłą rzeczy, odciągając ją od pisarzy zachodnich, poza paroma wyjątkami, jak Pratchett, Weber czy Martin.
Drugim powodem - fakt, że mało kto chce czytać ambitną fantastykę, taką, jak Ślepowidzenie, czy Accelerando, przy których wypadałoby coś wiedzieć o fizyce lub psychologii, albo Lód, przy którym trzeba czasem zwyczajnie pomyśleć. Bo komu chce się myśleć? Ma być łatwo, szybko i przyjemnie, najlepiej z wampirami i Pattinsonem w roli głównej. I z MTV w tle. I z jakimiś szarpidrutami. A na dokładkę panuje przekonanie - cholera, dziwaczne przekonanie w kraju, który wydał Lema, Snerga, Zajdla i Wnuka-Lipińskiego - że fantastyka to literatura dziecięca i młodzieżowa.
Trzecim, zdecydowanie najsmutniejszym i sięgającym najgłębiej, jest żałosny poziom czytelnictwa w Polsce - kraju, w którym tylko co trzeci człowiek przeczytał w 2009 roku książkę, wliczając w to całą gamę idiotycznych poradników i podręczniki szkolne. Poziom czytelnictwa na całym świecie nie jest wybitnie wysoki. Ale nad Wisłą wielbiciel literatury jest skazany na zagładę jak ptak dodo. Bo tak naprawdę nawet wielbicieli powieści Stephenie Meyer jest stosunkowo niewielu. Wielu fanów ma za to MTV - o kilka skali łatwiejsze i szybsze niż jakakolwiek książka. Wychodzi na to, że nawet grupa fanek Zmierzchu to dziś osoby aspirujące do bycia elitą. A po co przejmować się trudniejszymi autorami, po co marnować czas na powieść Pynchona, skoro można obejrzeć kilka filmów, kilkanaście odcinków seriali i parę reality show na dokładkę? W tym świecie, gdy dodatkowo większość, i tak skąpego, miejsca na rynku zajęli polscy pisarze, przestrzeni dla pisarzy zagranicznych jest niewiele. A dla tych ambitnych prawie wcale.
Ot, i dlatego nieprędko przeczytam po polsku Air Rymana, a na House of Leaves Danielewskiego, książkę wydaną przed dekadą, będę musiał poczekać jeszcze kilka miesięcy.
A na razie idę czytać Światło i dziękować, że ktoś M. Johna Harrisona zechciał wydać.

0 komentarze:

Prześlij komentarz