W trakcie tworzenia cyklu tak długiego jak Honorverse David Weber zmieniał ją kilkukrotnie. Pierwsza część mogła przypominać trochę Das Boot. Koncentrowała się na bohaterce, jednym okręcie i tym, co się na nim dzieje, czasem dodawała punkt widzenia paru co istotniejszych postaci. Z czasem, i awansami Honor, stawała się coraz bardziej political fiction. I gdzieś po drodze wdarły się wątki obyczajowe, poprowadzone z wrodzoną wdzięcznością i delikatnością Mike'a Tysona. Nie dość, że zajmowały dużo miejsca - większość Wojny Honor, na ten przykład - to były mniej więcej tak samo interesujące, jak posiedzenie budżetowe Sejmu. Ale potem Weber postanowił powrócić do tego, co znane i (bardziej) lubiane. Najpierw, w "Cieniu Saganami", bohaterem ponownie uczynił załogę pojedynczego okrętu, w stylu przypominającym "Honor Królowej", a teraz wraca do mieszanki military fiction i political fiction, bez zbędnych dodatków.
I dobrze.
Każdy, kto przeczytał "Zarzewie wojny" i Torch of Freedom wie, dokąd od dłuższego czasu zmierzała historia Honorverse. Każdy, kto ich nie przeczytał, a zna poprzednie części serii, też. Po wyniszczającej bitwie o Manticore Imperium znalazło się na kursie kolizyjnym z wszechpotężną Ligą Solarną. Wydarzenia w Gromadzie Talbott sprawiają, że mieszkańcy Ligi coraz mniej przychylnie patrzą na Imperium Manticore. Akcja w Gromadzie rozwija się coraz szybciej, a jednocześnie dochodzi do innych, nieprzyjemnych dla Manticore wydarzeń, którym coraz większego pędu nadają działania Mesy. Znajdując się coraz bliżej otwartej wojny z Ligą królowa nie może pozwolić, żeby Manticore znalazło się w sytuacji, gdy walczy jednocześnie z największą flotą znanej galaktyki i Haven. Dlatego wysyła do Nowego Paryża, stolicy Haven, Honor Harrington z zadaniem przywiezienia porozumienia pokojowego. Ale o owo porozumienie też nie będzie łatwo. Tymczasem Mesa jest coraz bliżej realizacji swoich planów.
Weber może nie jest genialnym pisarzem, a jego książki przypominają ostatnio coraz bardziej marzenie grafomana. Ale tym razem, po małej przerwie, pokazał, w czym naprawdę jest dobry - w budowaniu napięcia w odpowiednich momentach. Każdy fan Honorverse mógłby nie tylko nakreślić jak będzie toczyć się akcja Mission of Honor, ale też przewidzieć, jak przebiegną wydarzenia następnych części (wielu części, tego można być pewnym). Ale wszystko to zupełnie nie przeszkadza. Weber ma talent do przedstawiania w jaki sposób powstają decyzje polityczne - które zajmują większość powieści - tak że czyta się je po prostu dobrze. I dobrze zna historię. Zbliżanie się wojny z Ligą Solarną przypomina bezwład dyplomatyczny, który poprzedził I wojnę światową. Choć ta wcale nie musiała wybuchnąć.
Tym razem nie ma za to dużo strzelania. Mamy tylko jedną bitwę, do tego umieszczoną w samym środku książki, nie jak zazwyczaj - na końcu. Oraz jeszcze jedno spore wydarzenia, nawet większe niż bitwa o Manticore, ale z nieco innego gatunku. A zamiast finałowej bitwy mamy wydarzenie, na które wiele osób śledzących historię Honor od dawna czekało. I raczej ich nie zawiedzie.
I mamy też jeden zgrzyt. Bo plany jednego z antagonistów zdają się nieco... naiwne i nierealne, jakby układała je grupa brodaczy w okularach o trzeciej nad ranem, mając deadline nad głową. A że plany to dość ważne... Ale mogą niektórym się spodobać. Zwłaszcza zwolennikom "Kodu Leonarda...".
Mimo to Mission of Honor jest dobrą książką. Zaczynałem powoli wątpić w Honorverse i podchodziłem do niej ostrożnie. Weber zdawał się zjadać własny ogon. W Mission... nie odkrył niczego nowego. Nie zmienił też drastycznie sposobu pisania. Wiadomo, w jakim kierunku zmierzają wydarzenia. A mimo to perspektywa nowych wyzwań postawionych przed Honor Harrington i zrezygnowanie z paru zbędnych i irytujących pomysłów, których Weber nadużywał w poprzednich częściach, pomogło. Znów z niecierpliwością będę czekał na następne tomy.
David Weber, Mission of Honor, Baen Books, Riverdale 2010.
0 komentarze:
Prześlij komentarz