czwartek, 4 grudnia 2014

Furia Brada

Fury. Film dla dużych chłopców, którzy lubią czołgi.
Mały oddział Shermanów zostaje wysłany na pole walki przeciw może nie liczniejszemu, ale posiadającemu bardziej zaawansowany sprzęt przeciwnikowi. Bohaterski Brad Pitt prowadzi desperacką, nie dającą nadziei na przetrwanie walkę. Shia LaBeouf musi tymczasowo zawiesić swój humanitaryzm i nauczyć się walki. Trochę fanfar, trochę strzelania i dużo błota.Brzmi jak klasyczny, wręcz sztampowy amerykański film wojenny. Nic w tym złego, ani nic dobrego. Ale gdy nagromadzenie sztampy i absurdów przekracza wszelkie granice, film staje się z "oglądalnego" po prostu złym, wręcz fatalnym obrazem.
Do mniej więcej połowy jeszcze nie jest tak źle. Oczywiście są absurdy. Oczywiście oddział Brada Pitta ma włączony godmode, czołgów albo nic nie trafia, albo rykoszetuje. Ale ujdzie. Sceny walki mimo tego, że przypominają "Gwiezdne wojny" (efekt pocisków smugowych, który w założeniu miał być realistyczny i widowiskowy zarazem, jest aż przesadzony), są zrobione całkiem ciekawie, z bliska, zaraz obok żołnierzy.
Niestety pierwsza godzina filmu nijak nie przygotowuje widzów na scenę z Tygrysem. A potem jest już tylko lepiej.
Tygrys stoi na znakomitej, umocnionej pozycji i ma widok na boki 4 Shermanów. 1 Sherman wyparowuje już po 1. strzale. I co robi Tygrys?
Drugi strzał jest niecelny.
Dalej: Tygrys wyjeżdża, żeby zmniejszyć odległość do Shermanów (nieważne, że z początkowej odległości, jakichś 800 m, Shermany nie są w stanie go przebić, a on mógłby je przebić nawet z około 2 km).
Tygrys jedzie na spotkanie 3 Shermanów, najwyraźniej po to, żeby dać się otoczyć.
Tygrys strzela w ruchu, zamiast spokojnie wycelować.
Tygrys w ruchu załatwia 2 z pozostałych 3 Shermanów. Ale trzeciego, mimo że stanął w miejscu, nie potrafi trafić.
Gdy w końcu trafia, okazuje się, że wystarczy belka drewna, żeby zatrzymać pocisk z Tygrysa wymierzony w bok Shermana.
Następny strzał, odmierzony przez Niemców, rykoszetuje na froncie (!) ustawionego bokiem do Tygrysa Shermana.
Sherman objeżdża Tygrysa. Czy w takim razie Tygrys manewruje, żeby utrzymać się przodem lub chociaż bokiem do Shermana? Tak, ale manewruje głównie przód-tył. Bodajże na koniec kierowca Tygrysa przypomina sobie, że przecież czołg można obrócić w miejscu.
A swoją drogą - mamy przed tą sceną 4 Shermany, które zostały wysłane na terytorium wroga bez osłony piechoty.
W całym filmie lotnictwo Aliantów pojawia się raz - żeby efektownie przelecieć nad czołgami naszych bohaterów. (No cóż, szlag by trafił całą koncepcję opowieści, według której alianccy czołgiści mieli przerąbane w starciu z niemieckimi czołgami, gdyby nagle okazało się, że niemieccy czołgiści mają przesrane w starciu z alianckim lotnictwem).
I jestem przekonany, że można wyłapać dużo, dużo więcej.
A po scenie z Tygrysem, gdy następuje finałowe starcie... Czegoś takiego nie widziałem od czasów radosnej twórczości scenarzystów filmów klasy B i C z lat 80 albo "Hot Shots" - ale tam było to zrobione z przymrużeniem oka. Jeśli czepiać się nierealności ostatnich scen "Szeregowca Ryana", to ostatnie sceny "Furii" są czystym science fiction. Po tym, jak Brad Pitt załatwia jakieś 2 grupy armii Niemców, łaskawie, w duchu fair-play, postanawia zginąć. Ale to przecież nie problem. Bo wszystko już właściwie pozamiatane i droga do Berlina otwarta.
Po filmie doszedłem do wniosku, że Amerykanie w ogóle źle podeszli do drugiej wojny światowej. Już po Pearl Harbor powinni wysłać do boju Brada Pitta, a w osłonie powietrznej Bena Afflecka. Gdzieś do marca 1942 wszystko byłoby posprzątane. Tokio zrównane z ziemią, Berlin zajęty (lub odwrotnie).
I wszyscy żylibyśmy szczęśliwie w wymarzonym amerykańskim świecie.