wtorek, 22 marca 2011

Mastodon - Live at Aragon

Od czasu, gdy w 2009 roku Mastodon przebił się do szerszej publiczności płytą “Crack the Skye” i zaczął aspirować do statusu gwiazd metalu, z niecierpliwością oczekiwano następnej płyty zespołu z Atlanty. Muzycy zapowiedzieli niedawno, że prace nad nowym albumem studyjnym trwają od jakiegoś czasu, a tymczasem fani dostali do rączek pierwszą płytę koncertową.
“Live at Aragon” w całości nagrano w październiku 2009 roku, podczas koncertu w Aragon Ballroom w Chicago. Jak oświadczył zespół, koncert ten miał ukazać się na płycie bez względu na to, jak wypadnie. Czyli albo ośmieszą się, albo dadzą olśniewający pokaz kunsztu muzycznego. Efektem jest koncert bardzo nierówny, pokazujący umiejętności muzyków, ale także obnażający boleśnie ich braki.
Na nagraniu brakuje niespodzianek. Jest to właściwie “Crack the Skye”, zagrana nuta w nutę i prawie bez improwizacji, z dodanymi na koniec kilkoma utworami z poprzednich płyt Mastodona, oraz coverem “The Bit” zespołu The Melvins. Nie należy jednak uważać tego za wadę. Sama muzyka jest tu na najwyższym poziomie, a kompozycje są imponujące. Jest pokazem tego, że muzycy nie muszą odwoływać się do sztuczek studyjnych, żeby osiągnąć brzmienie przypominające skrzyżowanie tempa i agresji Metalliki z progrockowymi inspiracjami, zaczerpniętymi od Yes czy King Crimson.
Najpoważniejszym problemem są wokale. Na żywo duet wokalistów Hinds/Sanders bardzo odstaje od wersji studyjnej. Rzadko kiedy trafiają we właściwą nutę i długimi momentami ich nieporadność razi i psuje przyjemność ze słuchania, tym bardziej, że gra ich głosów jest ważna dla odbioru całości.
Efektem jest płyta, którą Mastodon nie skompromitował się, ale też nie dołączy dzięki niej do zespołów uznawanych za najlepiej grające na żywo. Gwiazdy tegorocznego Sonisphere pokazują, że są niezwykle sprawnymi artystami, ale do dorównania największym jeszcze trochę im brakuje.
Choć może wokaliści mieli po prostu słabszy dzień.

Michał Adamczyk