sobota, 15 maja 2010

Duże, małe, najmniejsze

Udało mi się spędzić kilka godzin na targach książki. Wyglądały podobnie jak Berlin w 1945.
Lubię targi. Dlatego niezbyt spodobało mi się, że wydawcy zbuntowali się i postanowili zorganizować własną, konkurencyjną dla Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie imprezę. Byłem przekonany, że nie wyjdzie to nikomu na dobre. Ale nie spodziewałem się tłumów zombie i martwoty. Gromady ludzi snuły się bez celu, a sprzedawcy i wydawcy poruszali się na zwolnionych obrotach. Jest ku temu powód. Pierwsi przyszli zobaczyć konkretnego wystawcę, który najprawdopodobniej w ogóle się nie pojawił. Wobec tego zostało im snucie się bez celu. Drudzy musieli pewnie oszczędzać energię na kolejne targi. Za tydzień.
Najbardziej żywe w tym towarzystwie były gromady pań polujących na każdego, gotowe przelać krew dla wręczenia ulotki reklamującej jakiś nikomu niepotrzebny dinks. Kilku pierwszych gości skończyło jako krwawe plamy przy wejściu. Pozostali szybko nauczyli się, na czym polega przetrwanie w sensie darwinowskim i postanowili przyjmować papiery. Albo szybko wspinali po ścianach. Ponieważ uznaję wysiłek fizyczny za nieprzyjemność, której należy unikać gdy tylko to możliwe i którą technika słusznie eliminuje, szybko skończyłem z plikiem kartek, z których mógłbym skleić własną kilkusetstronicową książkę. Odmówiłem tylko przemiłej pani która zaoferowała mi kupno wielkiej ekologicznej torby. Mimo, że miałem na plecach swoją, wielką choć nieco mniej ekologiczną. Następnie musiałem szybko uciekać, gdyż z gardzieli miłej pani wydobyło się basowe warknięcie.
Największym problemem rozdzielenia targów jest jednak to, że wszystkiego tu brak. Mam małą listę wydanych w Polsce książek, które chciałbym kupić. Przyszedłem rozejrzeć się za nimi. Okazało się, że część wydawnictw naprawdę darowała sobie wystawę. Innych najwyraźniej nie uwzględniła rzeczywistość, choć znajdowały się na liście wystawców. Gdy już udało mi się jakimś cudem trafić na stoisko, którego poszukiwałem, okazywało się, że zabrali wszystkie swoje książki, poza tą jedną, której potrzebowałem. Pracownicy tych stoisk, z których każdy miał na imię Niemamytegotytułu, powinni dostać palcem wskazującym w oko.
No i były jeszcze kilkuletnie dzieci, które dorośli przyprowadzili tylko po to, żeby inni dorośli je stratowali. Przysięgam, że zupełnie niechcący udało mi się to z trzema, a podejrzewam że nawet z czterema.
Skończyłem targi książki z dwoma zakupami, których wcale nie planowałem. Z czego jedna książka mi się spodobała, drugą wziąłem tylko z litości dla starszego pana, który godzinę spędził na wygrzebywaniu jej spomiędzy innych książek ustawionych pod szklaną ladą, bo chciałem zerknąć na spis treści.
A na koniec postanowiłem, że na imprezę za tydzień jednak nie przyjdę. Choć ceną będzie nie zobaczenie stoiska Beijing Xian Zhi Xian Xing Book Publishing Co., Ltd. China.

poniedziałek, 10 maja 2010

Cherie Priest - Oddział dziecięcy

(Little Wards)

Słyszę hałas, który niekoniecznie jest prawdziwy. Jakby wielka, wypakowana po brzegi pralka wirowała w innym pokoju. W innym skrzydle. Być może w innym oddziale szpitala.
Moja pielęgniarka miała na imię Deskie. Nie wiem, od jakiego imienia to zdrobnienie. Pobrała dwie fiolki krwi zanim poklepała mnie po ramieniu i kazała się położyć. Znów do łóżka.
W zgięciu łokcia natychmiast wykwitł wodnisty siniak wielki jak dziesięć centów.
Dziewczynę leżącą na łóżku obok często odwiedzała rodzina.
Przyszli do niej tego ranka, matka i ojciec z drugą córką, która musiała być siostrą pacjentki. Mogła nawet być jej bliźniaczką, tak bardzo były podobne do siebie - proste czarne włosy zaplecione w warkocze grubsze od lin, skóra barwy cynamonu w mleku. Hindusi. Mój wujek mówił na nich Indianie z Indii lub kropki-nie-pióra. Matka powtarzała mu, że to niegrzeczne, ale wujek nie miał nic złego na myśli.
Dziewczynka w łóżku była chora. Nie wiem na co i chyba nikt nie wiedział. Jej rodzice prawie nie znali angielskiego, więc siostra musiała mówić za nich. Chodziła tutaj do szkoły więc nauczyła się nieźle rozmawiać, ale miała sporo problemów z przetłumaczeniem języka lekarzy na język swojej rodziny.
Mogła ze mną rozmawiać tuż obok swoich rodziców. I tak nie rozumieli. Oto co do mnie powiedziała, w ładnym, miękkim akcencie:
- Już cztery lata jeździmy od jednego szpitala do drugiego. Prawie w nich żyjemy, cztery miesiące tu, sześć miesięcy tam. Wszystko przez siostrę. To jej wina. Ma złą krew, cały czas jest zakażona. To jakiś rodzaj raka, nie sądzę, żeby wyzdrowiała.
Pochyliła się w moją stronę, siedząc na skraju mojego łóżka. Jej głos był jak dotyk mokrych płatków. Jak satyna i wilgoć.
- Jeśli tak ma być - jeśli tak będzie zawsze, jeszcze przez lata - i nikt z nas nie będzie mógł żyć normalnie bo zbyt długo umiera... to chcę, żeby się pospieszyła. Nie chcę już zmieniać szkół. Chcę skończyć klasę i spotkać tych samych przyjaciół w następnej, gdy wrócę z wakacji. Możemy zostać w Ameryce. Nie obchodzi mnie to. Możemy wrócić do Madrasu, jeśli tylko zamieszkamy tam na dłużej. Nie musi wracać z nami. Możemy ją pochować gdzie indziej. Zagrzebiemy ją w ziemi. Jak korzenie.
Nagle zerknęła przez ramię, żeby upewnić się, że jej rodzice nie słuchają ani nie patrzą.
- Możesz jej pomóc. Możesz pomóc nam.
Bawiłam się brzegiem okrywającego mnie koca.
- Co masz na myśli? Nie potrafię pomóc samej sobie.
- Co ci dolega? Twoja krew też jest niedobra?
- Tak. Ale nie jest źle. Lekarz powiedział, że w przyszłym tygodniu będę mogła wrócić do domu. Mam nadzieję - dodałam. - Jestem zmęczona tym wszystkim. Zmęczona igłami. Wymiotuję po tym, co mi wstrzykują. Mam dość wymiotowania.
Pokiwała głową, jakby rozumiała coś, czego ja nie pojmowałam.
- Zdrowiejesz. Moja siostra nie.
Znów zerknęła przez ramię, po czym spojrzała na mnie. Zbliżyła się tak bardzo, że czułam jej oddech na szyi, jakby chciała zajrzeć mi do ucha.
- Ma coś, co może ci pomóc. Jej już nie pomaga. Powinnaś to zabrać, gdy wyjdziemy wieczorem z rodzicami. To może być ważne. Może ci pomóc. Może cię ocalić.
- Przed czym? - zapytałam.
Przestraszyła mnie. Nie wiedziałam dlaczego. Była do mnie bardzo podobna. Nosiła jeansy i podkoszulek takie jak ja bym założyła, gdybym wydostała się z łóżka. Była w moim wieku i miała brązowe oczy, tak jak ja.
Wiedziałam jednak, że się różnimy. Miałam wrażenie, że pachnie słodkimi przyprawami. Kuchnia w mieszkaniu w biednej dzielnicy. Szarfa, powieszona na toaletce babci, obok pudru i perfum. Obok kaloryfera.
- Jest taki duch, przychodzi po dziewczynki jak ty i dziewczynki jak moja siostra. Nazywa się Acheri. Pojawia się nocą. Przynosi ukojenie - wyliczyła zbyt szybko. Mówiła tak szybko jakby przeczuwała, że powinnam dowiedzieć się natychmiast, albo przestraszę się za bardzo. - Ale nie przyszedł po moją siostrę ponieważ nie może. Moja siostra nosi zaklęcie, które trzyma ducha z daleka. Widzisz czerwoną tasiemkę wokół jej szyi? Jest jedwabna. Dzięki niej jest bezpieczna. Ale dla ciebie może być niebezpieczna. Jeśli duch przyjdzie po moją siostrę i zdenerwuje się, ponieważ nie może jej dotknąć, może postanowić zabrać ciebie. Może pomyśleć - "Nie mogę wziąć tej, po którą przyszedłem, ale nie wyjdę z pustymi rękami".
Zerknęłam szybko na dziewczynę śpiącą w łóżku o parę kroków ode mnie. Miała na szyi czerwoną tasiemkę, dokładnie tak, jak powiedziała jej siostra. Zaniepokojeni rodzice rozmawiali ze sobą w języku, którego nie rozumiałam.
- Ale nie musi. Nie można tego przewidzieć. - Dziewczynka wzruszyła ramionami. - Jednak będziesz musiała zabrać tasiemkę gdy nasi rodzice wyjdą. Gdyby tu byli nie pozwoliliby ci. Jeśli będziesz ostrożna nie obudzisz jej. I tak już prawie nie otwiera oczu.
Gdy wyszli długo jeszcze leżałam obserwując dziewczynkę w łóżku. Ledwie oddychała, ledwie żyła. Potem przyniesiono mi tacę z kolacją, każda potrawa była w innej przegrodzie i smakowała jak siano; dźgnęłam jedzenie widelcem, marząc o kawałku pizzy.
Pogładziłam palcami głowę i po raz pierwszy od kilku miesięcy poczułam odrastające włosy. Uśmiechnęłam się, jakby właśnie stało się coś dobrego, jakby to był potrzebny mi dowód, że nie spędzę całego życia na tym oddziale. Wciąż mogłam rosnąć. Już nie umierałam od środka.
A w łóżku obok mnie dziewczynka z Indii walczyła o każdy oddech.
Znów spojrzałam na tasiemkę na jej szyi. Była zbyt prosta i tania, żeby zasłużyć na miano naszyjnika - prosta i spleciona z materiału. Jakie znaczenie mogła mieć? Mogłam kupić dokładnie taką samą w każdym centrum handlowym albo zrobić podobną własnoręcznie, gdybym tylko miała odpowiednią nić. Kiedyś mogła to być bransoletka wiecznej przyjaźni, albo spleciono ją z niepotrzebnych już nikomu skrawków materiału.
Mogła zupełnie nic nie znaczyć. Ale siostra dziewczyny mówiła inaczej.
Po kolacji światła zgasły i pojawiła się pielęgniarka na ostatnim tego dnia obchodzie. Mimo, że w pokoju nic się nie świeciło wciąż widziałam dużo - przez uchylone drzwi przesączało się brzydkie, fluorescencyjne białe światło z korytarza, które wyostrzyło cienie wokół łóżek.
Słychać było odgłosy pracy szpitala - rozmowy przez interkomy, szuranie kroków, gdy pielęgniarki i lekarze chodzili od pokoju do pokoju, od skrzydła do skrzydła. Nigdy nie było zupełnie cicho.
Jednak tamtej nocy było mniej wezwań do lekarzy. Słyszałam mniej kroków pielęgniarek w miękkich butach i mniej rozmów dzieci z sąsiednich oddziałów. Prawie zasypiałam.
Ale za każdym razem, gdy obracałam się na bok, wiedziałam dziewczynkę, której imienia nawet nie znałam; i za każdym razem mój wzrok był przyciągany przez jasną czerwień wstążki. Mogłam wyciągnąć rękę i zerwać ją w pięć sekund. Mogłam zawiesić ją na swojej szyi i nosić pod ubraniem. Nie trzymało jej żadne zapięcie ani zatrzask, była tylko zawiązana - jak sznurówka.
Mogłabym podciągnąć koc pod brodę i nikt by się nie zorientował.
Musiałam nagle zasnąć.
***
Coś na korytarzu poruszało się jak ciężki cień. Jakby nie chciało, żeby je zauważono, a mimo to było słyszalne. Stąpało miękko po podłodze, gładko i szybko.
Usiadłam na łóżku.
Zmrużyłam oczy, jakbym przez to mogła lepiej słyszeć.
Próbowałam uchwycić jakiś kształt, cichą i szybką obecność na zewnątrz, na korytarzu. Cokolwiek to było nie poruszało się, jakby miało dwie nogi, ani jakby miało cztery. Nie jak pies czy kot, albo pielęgniarka lub lekarz. Jak mogłam nie przypomnieć sobie młodej Hinduski i jej ukradkowych szeptów o duchu? Ale to nie był duch; nie mógł być. Duchy nie miały stóp, którymi mogłyby tupać po korytarzu i nie rzucały cieni - jeśli to właśnie cień zobaczyłam, gdy przefrunął tuż za drzwiami.
To musiał być cień. Nie był dość kształtny, żeby być czymkolwiek innym. Ale co u licha rzuca taki cień?
Widziałam go, jak poszarpany i mały rósł, im bardziej zbliżał się do naszych drzwi. Widziałam jak prostował się na krzywych nogach i niezgrabnymi rękami sięgał dotknął ramy.
Poczułam, że moje serce wali jak szalone; nie musiałam nawet patrzeć na maszynę stojącą obok łóżka. Słyszałam jego pulsowanie w uszach, nie musiałam oglądać go na ekranie, na którym mały zacisk na moim palcu wyświetlał wszystko, co powiedziało mu moje ciało.
Nocami na pokój zawsze padały długie cienie, wycięte smugami światła wpadającego przez niedomknięte drzwi i znikające, gdy ludzie przechodzili. Ale nie tej nocy. Nie wtedy i tam, gdy pokój był całkowicie ciemny, poza tym potwornym zarysem czegoś połamanego i chodzącego.
Zatrzymał się na skraju pokoju, tuż za granicą mroku, gdzie nie mogłam zobaczyć go dokładnie. Zakryłam się kocem i pomyślałam o przycisku obok łóżka, ale zbyt się bałam, żeby sięgnąć do niego. Bałam się poruszyć a nawet oddychać, nie byłam w stanie myśleć o niczym.
Cień szepnął.
Nic nie zrozumiałam. Jeśli to były słowa nie wiedziałam, co znaczą. Ale brzmiały jak przekleństwo.
Usłyszałam jak szura stopami, krztusi się kaszlem albo coś pcha.
Drzwi się zatrzasnęły. Wszystkie światła zgasły i przestałam widzieć nawet cień poszarpanej istoty. Nie było żadnego dźwięku poza brzęczeniem aparatury i miękkim odgłosem kropel płynących w kroplówkach.
Cień znów szepnął; był bliżej mnie. Krążył wokół łóżka dziewczynki i narzekał. Nagle się zatrzymał. Przestał szeptać ponuro i okropnie szurać.
Wiedziałam, choć nie mogłam go zobaczyć. Wiedziałam, że patrzy na mnie, tak jak powiedziała Hinduska. Nie mógł zabrać dziewczynki w łóżku, więc pomyślał o mnie.
- Nie - szepnęłam równie cicho jak duch. - Nie. Już nie umieram. Nie.
Usłyszał mnie, ale wciąż się zastanawiał. Powoli, krok po kroku, zbliżał się. Nie byłam tą, której chciał. Ale nie chciał wyjść z pustymi rękami.
Mniej niż dwa lub trzy kroki ode mnie leżała dziewczynka, która była już praktycznie martwa, ale nie mogła umrzeć. A zaledwie skok lub dwa dalej stało coś innego, coś co rzucało poszarpany cień i miało głos, który szeptał jak woda na skałach.
Bliżej, było coraz bliżej i szeptało, coraz bardziej poirytowane.
Nie wiedziałam, co robić. A właściwie wiedziałam, ale było to okropne.
Zrobiłam to i tak.
Rozległ się głośny alarm, gdy miękki, mały zacisk zsunął się z mojego palca. Uderzyłam w przycisk alarmowy, jak mówiła na niego pielęgniarka. Naciągnęłam koce na głowę i schowałam się, drżąc, choć w pokoju było ciepło. Oddychałam pod kocami i czułam na twarzy swój własny oddech. Nic nie wiedziałam przez koce. Zupełnie nic.
Ale przez dziury w moim małym namiocie dostało się żółte światło. Wiedziałam, że ktoś przybiegł, choć nie słyszałam otwierania drzwi.
Usłyszałam kroki pielęgniarek. Ktoś wezwał lekarza. Ale nie przyszli do mnie, nie do mnie. Nie przyszli do mnie, nie potrzebowałam ich.
Wokół łóżka martwej dziewczynki, która w końcu umarła, zebrał się tłum; choć robią wszystko co mogą swoimi narzędziami, igłami i maszynami nie sądzę, żeby byli w stanie sprowadzić ją z powrotem, gdyż wiem, że została już zabrana.
To mnie mogło już nie być.
Zrobiłam to dla jej siostry, dla jej rodziców, ale też dla mnie, ponieważ to nie ja powinnam pójść z Acheri. To nie byłoby właściwe, gdyby mnie zabrał, byłam już prawie zdrowa i prawie gotowa na powrót do domu.
Byłam samolubna. Ale nie potrafię czuć się z tym źle. Gdy leżę pod nakryciami a pracownicy szpitala myślą, że płaczę z powodu dziewczynki, przytrzymuję podartą czerwoną wstążkę wokół swojej szyi. Trzymam ją ciasno i mocno, choć moje palce się trzęsą.
Chyba nigdy jej nie zdejmę.
________________________________________________________________________________

Cherie Priest jest autorką siedmiu powieści, z których ostatnia, "Boneshaker" - skrzyżowanie steampunku, westernu, powieści przygodowej i horroru - została nominowana do nagród Hugo i Nebula, oraz znalazła się wśród finalistów nagrody Locusa dla najlepszej powieści science-fiction. Cherie jest także autorką powieści "Fathom" i serii Eden Moore wydawanej przez wydawnictwo Tor - ostatnia część serii, "Nor Flesh Nor Feathers", była nominowana do Nagrody Endeavour - oraz dwóch noweli, "Dreadful Skin" i "Those Who Went Remain There Still", wydanych przez Subterranean Press. Obecnie pisze cztery kolejne książki, w tym powieść "Dreadnougth", osadzoną w tym samym co "Boneshaker" alternatywnym świecie. Jej opowiadania i felietony ukazują się między innymi w magazynach "Weird Tales", "Subterranean Magazine" i "Publishers Weekly". Obecnie Cherie mieszka w Seattle, razem z mężem i grubym czarnym kotem.







Little Wards, © 2006 by Cherie Priest.
Translated and published by permission of author.
Cherie Priest photo, © 2009 by Caitlin Kittredge.

Wampiry et consortes

Osiągnęliśmy apogeum.
Cały pierwszy kwartał był dla wydawców książek Stalingradem. Sprzedaż poszła w dół, każdy liczący się wydawca i sprzedawca mówi o stratach. Ale nie wszystko pikuje. Są książki, które cały czas przynoszą zyski, ba, przynoszą ich coraz więcej, więc coraz więcej się ich wydaje. Wampiry i wilkołaki zawładnęły światem. A dokładniej - zawładnęły światem nastolatek marzących o mrocznym kochanku, lekkim dreszczyku i mających w portfelach całe zasoby pieniężne rezerwy federalnej.
- A gdzie to apogeum? - zapyta ktoś.
Apogeum to sześćdziesiąt romansów z wampirami, wilkołakami i chudymi (albo dobrze wyposażonymi) nastolatkami w roli głównej w ciągu najbliższych sześćdziesięciu dni.
Nie wiem, co takiego jest w sześćdziesięciu identycznych romansach, żeby ktokolwiek chętnie je kupował. Może działa tu jakiś przekaz podprogowy, którego nie wyłapuję. Albo trzynastolatki, w przeciwieństwie do reszty ludzkości, niczym nie różnią się od owiec, tudzież lemingów. Bo w zasuszonym dwustulatku z przerośniętymi zębami nie ma nic porywającego, a gdy ktoś wspomni o wilkołaku myślę o plastrach do depilacji i obroży przeciwpchelnej. Może to właśnie przyciąga trzynastolatki?
- Zawsze marzyłam o owłosionym facecie, którego będę mogła iskać.
- Oto szampon przeciw pchłom i kleszczom oraz kaganiec.
- Po co?
- Żeby nie szczekał po nocach.
Ale daje to do myślenia. Może pisarze "poważnej fantastyki" w Polsce i na świecie powinni jeszcze raz usiąść nad konspektami swoich książek. Dodaj wampira lub pchlarza i z 2500 sprzedanych książek masz 7500. Dwa wampiry podwajają rezultat. Target zwiększa się w postępie geometrycznym wraz z ilością szczerzących się anorektyków.
W ten sposób "Lód" Dukaja natychmiast stałby się komercyjnym sukcesem na miarę "Zmierzchu". Wystarczyłoby, gdyby autor przemyślał sprawę i uznał, że Benedykt Gierosławski będzie wampirem. Reszta już tam jest. Serio. W książce już jest nazbyt chuda panienka, a Tesla mógłby odegrać rolę Abrahama Van Helsinga. Doskonale się do tego nadaje. A George R.R. Martin mógłby przerobić "Pieśń lodu i ognia". Starkowie są szlachetnymi, niezrozumiałymi wilkołakami z północy, rywalizującymi o władzę z Lannisterami, wyniosłymi, przebiegłymi wampirami, których o wampiryzm nie podejrzewa żaden trzeźwy człowiek w królestwie. Mamy też księżniczkę, Daenerys Targaryen, która ma smoki i może ewentualnie hajtnąć się z jednymi lub drugimi. A na dokładkę Baratheonowie, którzy ogniem i mieczem chcą pogodzić wszystkich, oraz banda zombie z północy. Murowany przebój i Hollywood wykupuje licencję na film (a nie jakiś marny serial) w którym mógłby wystąpić Robert Pattinson.
Nie musielibyśmy kończyć na nowych książkach. Spokojnie można poprawić też klasykę. Zawsze uważałem, że Kmicic ma w sobie coś z wilkołaka. Wystarczy tylko podkreślić pewne cechy jego osobowości i dodać bujne owłosienie w miejscach intymnych i na plecach. I kto bardziej niż Makbet z żoną pasuje na władcę ciemności?
A książki byłyby dopiero wstępem. Dzięki wampirom cały świat mógłby wyjść z kryzysu. Wystarczy, że reklamodawcy trochę pomyślą i zachęcając do kupna samochodu lub wzięcia kredytu obiecają dodanie wyjątkowej kukły krwiopijcy. W końcu żaden rodzic nie oprze się żądaniu nastolatki chcącej mieć wampira w domu i w końcu pójdzie, dla świętego spokoju, załatwić pożyczkę na nowy dom wraz z manekinem o twarzy Pattinsona.