środa, 31 marca 2010

We will party like it's 1899!

Jakieś dwa tygodnie temu, na spotkaniu z redakcją F&SF, dotyczącym steampunka, jego historii i estetyki, Konrad Walewski mówił też o muzyce. Ponieważ steampunk wywodzi się także od punku z początku nie było problemów. The Ramones, The Clash, Sex Pistols... Potem - przy kolejnym etapie, czyli cyberpunku - też można się było połapać w różnego rodzaju elektronice, wywodzącej się z punkowych i postpunkowych korzeni.
Problem zaczął się później. Gdy doszło do prezentacji steampunku - stylu literackiego, wraz ze wszystkim, co go otacza - pojawił się problem. Ma korzenie także w muzyce, tyle, że pośrednio. Bo ze znalezieniem muzyki, która odpowiadałaby steampunkowej estetyce, jest już jak ze znalezieniem jakości w polskiej telewizji - niby mówi się o niej, niby istnieje, ale jeszcze nigdy nikt jej nie widział.
Wróciwszy do domu zacząłem szperać, i szybko okazało się, że moja metafora jest więcej niż trafna. Znalezienie kilku steampunkowych zespołów nie było trudne. Wystarczy sławne "use Google, Luke", i zaraz trafiają się pierwsze dwa - niejakie Abney Park, uchodzący za sztandarowy dla tego gatunku, oraz Rasputina. Więc w czym problem? Może istnieje steampunk w muzyce? Cóż, problem jest taki, że Abney Park i Rasputina prezentują poziom, jaki prezentowałoby Feel stojąc przy Led Zeppelin. Czyli żaden. Starają się jak mogą naśladować XIX-wieczną muzykę - czy też własne o niej wyobrażenie - i starają się wyglądać właściwie, ale nawet to średnio im wychodzi. Co tu dużo mówić, Robert Brown, wokalista Abney Park, z niepojętego nawet dla mnie powodu, kojarzy mi się z Robertem Pattinsonem ze "Zmierzchów", a to jednak lekki obciach.
Wobec kompletnej porażki moich dotychczasowych poszukiwań, zacząłem grzebać w tym, co dobrego zawiera mój komputer, przekonany, że musi być coś, co można połączyć ze steampunkiem, choćby muzyk nie miał takich intencji. Było.
Właściwie znalezienie tego nie było takie trudne, choć utworów jest mniej więcej tyle, ile zespołów mieniących się steampunkowymi. Wszystko, co musiałem zrobić, to przypomnieć sobie, w których znanych mi piosenkach pojawiają się nawiązania do muzyki sprzed wieku, w których pojawiają się elementy naśladujące pracę fabryk lub odgłosy działania maszyn, a jednocześnie przedstawiają jakikolwiek poziom muzyczny.
Już pierwsze skojarzenie okazało się trafne. A przynajmniej tak uważam. Pamiętacie Dark Side of the Moon Floydów? Czułem, że jest tam coś, co pasuje. Gdy włączyłem On the Run wiedziałem już, że jestem blisko, choć nie było to do końca to. Ale już trzeci utwór na płycie, Time, jest wspaniałym przykładem nieintencjonalnego nawiązania do steampunka. A zwłaszcza intro, z pięknymi tykaniami zegara. Słysząc je steampunkowcy powinni rozpłynąć się z zachwytu. Dalej nie było gorzej. Stwierdziłem, że coś do zaoferowania powinien mieć industrial. Włączyłem Nine Inch Nails. Bingo. We're In This Together brzmi, jakby w głowie człowiekowi pracowała cała fabryka. Something I Can Never Have szumi, jakby weszło się do stalowni. Nie do końca odpowiadająca stylistyka? Owszem, ale o ileż bliżej ducha steampunku niż utwory zespołów, które udają że grają.
Jednak prawdziwie ducha wieku pary oddaje coś innego, jeszcze bardziej współczesnego - a właściwie całkiem niedawnego. A konkretnie ostatnie MUSE. Bellamy i reszta wzorują się na rocku symfonicznym i space-rocku, inspirują Queen i klasykami. A przy okazji na The Resistance udało im się kilka razy stworzyć nie tylko porządną, współczesną muzykę, ale jednocześnie muzykę, która przypomina dawne salonowe koncerty na pianino, opery i symfonie - przypomina wszystko to, czym chce inspirować się steampunkowa muzyka. United States of Eurasia (+Collateral Damage) to Chopin wkomponowany między queenowskiego hard-rocka. I Belong to You/Mon cœur s'ouvre à ta voix to XIX wieczna opera, zagrana we współczesnym tempie. Exogenesis: Symphony to najlepszy space-rock od czasów Pink Floyd, a jednocześnie, dzięki czerpaniu od Chopina, Rachmaninowa czy Liszta, przywołuje ducha epoki węgla i stali. Ciężko odnaleźć coś, co bardziej - choć nieintencjonalnie - przypominałoby steampunka.
Miałem już zakończyć poszukiwania, gdy w ostatniej chwili z ratunkiem przyszło BBC - jak zwykle niezawodne - podając między innymi nazwy trzech zespołów, których wcześniej nie znalazłem. Niestety, niejaki Mr.B - The Gentleman Rhymer jest raczej śmieszno-żałosny, niż wart posłuchania, Tankus the Henge odrzuca przy pierwszym podejściu, a Thomas Truax wylatuje z pamięci po kilku minutach.
Honor steampunka ratuje ostatni przedstawiciel jego muzyki - niejakie The Clockwork Quartet. Szkoda, że da się posłuchać tylko dwóch ich piosenek. Inne chyba nie znalazły się jeszcze w tym wymiarze, ale przynajmniej tamte dwie brzmią w miarę ciekawie. Oby tak dalej. Jeśli nagrają jeszcze kilka, steampunk może zasłużyć na własny wpis w Allmusic.

poniedziałek, 29 marca 2010

Toporkiem go, toporkiem!

Lata całe czekałem na wznowienie Czarnej Kompanii Glena Cooka. W żaden sposób nie mogłem jej zdobyć. Powieść zbliża się do trzydziestki, w Polsce wydano ją w 1993 roku, pewnie wszystko wykupiono a biblioteki zaspały. Weź znajdź coś takiego.


W końcu powieści Cooka wydano ponownie. I to jak. Od razu trzy w jednym, całe Kroniki Czarnej Kompanii. Solidne dziewięćset z okładem stron czytania, w tomiszczu, którym w razie czego można komu zęby wybić. Tak właśnie powinno się wydawać książki. Zwłaszcza dobre. Bo to naprawdę dobra książka. Czytając ją czułem się młodszy - prawie jak dzieciak, który pierwszy raz zetknął się z Tolkienem i jest nim zachwycony. Tyle, że przypomina to bardziej czytanie Tolkiena po pijaku, albo, jak to określił Steven Erikson - czytanie o wojnie w Wietnamie będąc na haju.

Mięsiste to, wyraziste, dobro niekoniecznie jest dobrem, a zło absolutne całkowitą ciemnością. Niewielu pamiętam bohaterów, którzy powinni być tak antypatyczni, jak Jednooki, Elmo, Kruk czy Goblin, a jednocześnie polubiłbym ich tak bardzo. Wszystko przez Koniowała, tego skończonego romantyka, który bawi się w narratora. Literatura zna już bardziej wiarygodne postaci, może być lepiej napisana, ale Cook wszystko nadrobił przede wszystkim klimatem - i cudownymi oparami absurdu unoszącymi się wokół.

Czytając to zacząłem zastanawiać się nad książką, w której znalazłem najciekawsze sceny bitewne. Cykl o Kompanii jest dziś klasyką militarnej fantastyki. I chyba klasyką całej fantastyki, bez podziałów. Ale nie ma tu najlepszych opisów bitew czy drobnych starć, jakie spotkałem.

Skoro nie w Czarnej Kompanii, to gdzie? Odrzucam autorów, u których - jak u Haldemana (Wieczna wojna) lub Carda (Gra Endera) - wojna i bitwa są pretekstem do ukazania psychiki bohaterów, machinacji, przekazania idei. Mimo to militaryści, którzy koncentrują się na samych zmaganiach, mnożą się jak króliki. Zwłaszcza w otoczeniu Baen Books. Tu można wybierać spośród wielu. Może cykl Generał Stirlinga i Drake'a? Trochę inna to fantastyka, post apokaliptyczne science-fiction, inspirowane z jednej stroną historią Belizariusza - zwłaszcza Drake ma na jego punkcie kręćka - z drugiej przypominające militarnie i technicznie drugą połowę XIX wieku, wojnę secesyjną, powstanie Mahdiego, tego typu rzeczy. Dobre i ciekawe książki, wraz z niezapomnianymi psami wierzchowymi.

Niesamowicie produkuje się David Weber, zarówno w cyklu Honorverse, jak i innych - Starfire, Dahak, oraz pojedynczych książkach. Kompletnie inne walki, kompletnie inna technologia, można powiedzieć, że mimo umieszczenia w przestrzeni kosmicznej, jest to literatura marynistyczna. I Weber potrafi się wybronić. Bitwy o Yeltsin, bitwa o Hancock, i sporo innych, prezentują wysoki poziom. Tak samo jak bitwy ze Starfire, pisanego ze Stevenem Whitem. Serię Dahak pomijam, widać na jej przykładzie, jak autor dopiero uczy się fachu. Problem z Weberem jest taki, że z każdym tomem bitwy pogarszają się wykładniczo. Coś, co powinno być popisem umiejętności Webera w Za wszelką cenę - bitwa o Manticore - jest pozbawione większego sensu. Przypomina to mashera, w którym nie liczy się nic, oprócz rozmiaru rakiety. Im dłuższa i dalej strzela tym lepiej.

Militarnej fantastyki jest dużo więcej. Indywidualne prace Stirlinga, Drake'a, Flinta. Różne inne kolaboracje. Świetna Wojna starego człowieka Scalziego, i dwa kolejne, niewydane w Polsce tomy trylogii. Uchodzące za najlepsze "militarne" książki Leo Frankowskiego, także niewydane w Polsce - jak The War with Earth, napisana wspólnie z Dave'em Grossmanem, i The Two-Space War.

Za najlepsze książki, najbardziej emocjonujące, z najlepszymi opisami bitew, uważam jednak cztery. Od końca:
4) Wartę na Renie Johna Ringo i Toma Kratmana - pokręconą "wojnę światów", w której głównymi bohaterami są żołnierze odtworzonego Waffen-SS, tłukący paskudnych obcych.
3) Placówkę Basilisk Davida Webera - z epicką wręcz bitwą końcową, która otworzyła Weberowi drogę do kariery i sławy.
2) Taniec z diabłem i Doktrynę piekieł, ponownie Johna Ringo - dwie książki, które sam autor radzi skleić w jedną, w których, między innymi starciami, znajduje się kompletnie szalony i nierealny, a jednocześnie jedyny w swojej klasie, opis drogi bojowej SheVy IX - stumetrowego czołgu-pancernika.
1) Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe Roberta M. Wegnera. Czyli naszego. Pięknie napisany, nawiązujący do najlepszej zachodniej militarnej fantasy zbiór opowiadań, w którym znajduje się wisienka na torcie - opowiadanie "Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami", będące absolutnym cudeńkiem. W pełni zasługuje, żeby postawić ją obok najbardziej znanych opowiadań i powieści zachodnich autorów.

niedziela, 28 marca 2010

Kurzweil-Fiction

W 2005 roku Ray Kurzweil wydał The Singularity is Near, rozwinięcie i aktualizację tez zawartych we wcześniejszych jego książkach - The Age of Spiritual Machines i The Age of Intelligent Machines. W Polsce książka miała nikły odzew. Tutaj planowanie pojmuje się kompletnie inaczej. Na Zachodzie, w Chinach, w Japonii, tworzy się rządowe, akademickie, biznesowe prognozy na kilkadziesiąt lat. W Polsce coś takiego jest uznawane za fantastykę. W efekcie The Singularity is Near nie została przetłumaczona na język Mickiewicza, i prawdopodobnie jeszcze długo - o ile w ogóle - nie zostanie. Na Zachodzie zaś wywołała sporo rozmów, także krytycznych, bo wiele tez Kurzweila jest kontrowersyjnych, niepewnych - jak dowodzenie, że Prawo Moore'a jest niedokładne. Według Kurzweila nie tylko wzrost mocy komputerów jest wykładniczy, ale także tempo tego wzrostu zwiększa się wykładniczo. A za pięćdziesiąt lat wszyscy będziemy na dobre sprzężeni z komputerami.


Nie mam natomiast pojęcia, czy Kurzweil przewidział, rzucając na szalę cały swój sukces i prestiż, na jakie środowisko jego książka będzie miała największy wpływ. Być może wiedział. Chyba nie było tak trudno to przewidzieć, jeśli za zawód ma się przewidywanie powstania komputerów świetlnych. Bo największy wpływ wywarła na środowisko pisarzy science-fiction.

Od kilku lat ukazują się książki, które jawnie bazują na projekcjach Amerykanina. Są to zarazem jedne z najlepszych książek w swoim gatunku. Nanomaszynowy pył. Czasoprzestrzeń, będąca świadomą maszyną obliczeniową. Dyski komputronium. Komputery świetlne, atomowe, genetyczne, kompatybilność człowieka z komputerem, automaty komórkowe, modyfikowalny kształt ludzkiego ciała, cyfrowa nieśmiertelność. Technologiczna Osobliwość. Brzmi znajomo? Przypomina Perfekcyjną niedoskonałość Dukaja? Modyfikowany węgiel Richarda Morgana? Albo Rzekę bogów Iana MacDonalda? Lub wiele innych książek? Powieści Strossa - Accelerando i Glasshouse, oraz inne - przypominają przepisywane Singularity..., z drobnymi zmianami. Zauważyliście jeszcze jedną wspólną dla wymienionych powieści rzecz? Wszystkie odniosły sukces.

Być może się mylę. Być może to nie książki Kurzweila zainspirowały pisarzy, tylko odwrotnie. Albo obie strony inspirowały się nawzajem, co wydaje się jeszcze bardziej prawdopodobne. Pewne jest natomiast, że kurzweilowskie wizje są w tej chwili jednymi z najpopularniejszych, i mających najsilniejszy wpływ na wyobraźnię czytelników.

Bo kto by nie chciał komputera domowego za 1000$, dokonującego miliard razy więcej obliczeń niż ludzki mózg? Ja bym chciał. Jestem nawet gotów zaryzykować poznanie SI. Wystarczy dożyć do 2045 roku. Chyba, że Kurzweil jednak się mylił.

Literatura:
- R. Kurzweil, The Singularity is Near: When Humans Transcend Biology, Penguin Books 2006.
- J. Dukaj, Perfekcyjna niedoskonałość, Kraków 2004.
- C. Stross, Accelerando, Warszawa 2009.
- C. Stross, Glasshouse, Little, Brown Book Group 2007.
- I. MacDonald, Rzeka bogów, Warszawa 2010.
- R. Morgan, Modyfikowany węgiel, Warszawa 2005.